How It Is Done in America

<--

Już za chwilę będziemy mieli w Polsce klub byłych prezydentów. Jeszcze nie zinstytucjonalizowany, ale faktycznie istniejący. I za chwilę będziemy mieli nowego prezydenta, któremu z żadnym z tych byłych nie jest politycznie po drodze.

Miarą wielkości zarówno byłych, jak i przyszłej głowy państwa będzie umiejętność wzajemnej współpracy, pozbycie się osobistych uprzedzeń, partyjnego nadbagażu i doraźnej polityki. W końcu – jakkolwiek górnolotnie by to zabrzmiało – chodzi o dobro Polski. Prawda, Panowie?

Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Bronisław Komorowski lubią się, szanują, popierają wzajemnie i o wielu sprawach myślą podobnie. A przecież różnie bywało w przeszłości. Byli prezydenci potrafili po latach wznieść się ponad własną historię, urazy i obsesje i zacząć współpracować.

Marzy mi się taki oto obrazek. Pałac Prezydencki. Kilka dni po zaprzysiężeniu Andrzeja Dudy. W sali z żyrandolem stoją Wałęsa, Kwaśniewski, Komorowski i Duda. Pozują przed kamerami, potem idą na wspólny lunch ustalać szczegóły współpracy. Niewykorzystanie potencjału byłych prezydentów jest kompletnie nieracjonalne, bo wszyscy mają kontakty na świecie i autorytet zdobywany latami.

Jeśli ktoś myśli, że to nierealne, niech zerknie na to, jak to się robi w Ameryce. Zaraz po zaprzysiężeniu Baracka Obamy nowy prezydent zaprosił do Białego Domu wszystkich byłych prezydentów. Jimmy Carter, ten, który mówił, że prezydentura George’a W. Busha była najgorszą w historii Ameryki, stał uśmiechnięty w jego towarzystwie. A obok Bill Clinton i George Bush senior, którego Clinton pokonał w wyborach po jednej z najbardziej brutalnych kampanii: Bush mówił np., że jego pies Millie wie więcej o polityce zagranicznej niż Clinton. Teraz są niemal jak ojciec i syn. Na tym spotkaniu Bush senior powiedział, że nieważne, czy jest się demokratą, czy republikaninem, bo najważniejsza jest troska o dobro państwa. Takie postawienie sprawy wyjmuje prezydentów z partyjnego gorsetu. Tylko były prezydent może zrozumieć, jak wielki ciężar odpowiedzialności dźwiga na sobie głowa państwa.

Obama poprosił byłych prezydentów o wsparcie i otrzymał je. Zawsze mógł liczyć na pomoc. Wysyłał ich tam, gdzie jego administracja nie mogła już nic wskórać. Wykorzystywał ich wiedzę, kontakty, autorytet. Korona mu z głowy nie spadła. W ten sposób buduje się zaufanie obywateli do państwa. Władza może przechodzić z rak do rąk, ale fundament demokracji jest trwały.

Andrzej Duda zapewniał w kampanii, że chce być prezydentem wszystkich Polaków. Sygnały, które do dziś wysyła, świadczą raczej o tym, że najbardziej chce być prezydentem Polski PiS. Ale być może to tylko brak doświadczenia w poruszaniu się w trudnej materii.

Zapraszając do Pałacu Prezydenckiego byłych prezydentów, Andrzej Duda pokazałby, że jest prawdziwie niezależnym prezydentem. Fakt, że Lech Wałęsa i Bronisław Komorowski są w PiS znienawidzeni, nie miałby znaczenia, bo ważniejsza jest racja stanu, a ta domaga się współpracy. Problem w tym, że Duda już musi myśleć o reelekcji za pięć lat.

A może warto, by w tym momencie przypomniał sobie, jak to prezydent Lech Kaczyński zabiegał o stanowisko sekretarza generalnego ONZ dla byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. I jeszcze niech zerknie do najnowszego numeru “Time’a”. Na okładce – Bill Clinton i George W. Bush.

About this publication