Obama’s Belated Cavalry

<--

Dla republikanów sprawa jest jasna – Obama nie ma żadnej strategii, ignoruje kolejne wybuchy przemocy i w rezultacie pół regionu: od Libii przez Liban, Izrael i Syrię do Iraku, stanęło w ogniu. Ale nawet demokratom niełatwo bronić polityki prezydenta na Bliskim Wschodzie.

Siódmego sierpnia Barack Obama wydał rozkaz bombardowania oddziałów Państwa Islamskiego – odłamu Al-Kaidy siejącego terror i zniszczenie na północy Iraku. Wiosną sunniccy dżihadyści opanowali te tereny i wprowadzili rządy terroru. Urządzają masowe egzekucje, rabują z banków miliardy dolarów, przejmują nowoczesną amerykańską broń, ściągają do swojego praktycznie suwerennego państwa fanatyków z całego świata.

Bezpośrednią przyczyną decyzji o rozpoczęciu nalotów było oblężenie przez dżihadystów dziesiątek tysięcy bezbronnych ludzi w okolicach góry Sindżar. Uciekinierzy to Kurdowie wyznający jazydyzm – religię łączącą elementy islamu, chrześcijaństwa, judaizmu oraz zaratusztrianizmu. Fanatyczni islamiści uważają jazydów za czcicieli szatana i chcą ich zmieść z powierzchni ziemi. Amerykańska interwencja ma więc zapobiec ludobójstwu.

Państwo Islamskie, znane wcześniej jako ISIS (Islamskie Państwo w Iraku i Syrii), powstało wskutek połączenia się radykalnego odłamu syryjskich rebeliantów z iracką Al-Kaidą. W Syrii dżihadyści pod czarnymi flagami Państwa Islamskiego walczyli z żołnierzami Baszara al-Asada, mordowali też jednak cywili. Pod koniec czerwca proklamowali kalifat na zajętych przez siebie ziemiach w północnym Iraku. Ambicje mają znacznie większe; ich oparte na prawie koranicznym państwo ma objąć poza Irakiem i Syrią także Liban, Izrael, Jordanię, Cypr oraz południową Turcję.

Republikanie uważają, że gdyby Obama w porę wsparł militarnie syryjską opozycję, reżim al-Asada mógłby już nie istnieć, a Państwo Islamskie pozostałoby jedną z nieważnych lokalnych bojówek. Teraz władze w Bagdadzie są bezsilne. Sunnicka mniejszość zamieszkująca północ kraju sprzyja dżihadystom. Iracka armia, choć znacznie liczniejsza niż wojska Państwa Islamskiego, nie ma ani sprzętu, ani odpowiedniego wyszkolenia, by odbić zajęte tereny.

Wina Busha?

Obama próbował bronić swojej polityki bliskowschodniej w wywiadzie dla „New York Timesa”, szeroko komentowanym w ubiegłym tygodniu przez amerykańskie media. Prezydent uznał, że za sytuację w Iraku odpowiadają szyickie władze, które „zaprzepaściły szansę nawiązania współpracy z sunnitami i Kurdami” i przyjęły ustawy debaasyfikacyjne [od nazwy partii Baas Saddama Husajna – przyp. red.] – eliminujące z życia publicznego ludzi starego reżimu. I tym sposobem zapewniły Państwu Islamskiemu społeczne poparcie. W domyśle – zawinił George W. Bush i jego neokonserwatywni doradcy, bo debaasyfikacja była ich pomysłem.

To prawda – tyle że Bush odszedł na emeryturę pięć i pół roku temu. Nikt nie zmuszał Obamy do kontynuowania strategii poprzednika. Ale prezydent ma odpowiedź również na ten argument: było za późno. Irak został nieodwracalnie podzielony. Poza tym niemożność zdecydowanych działań w polityce zagranicznej to efekt narastających podziałów w Waszyngtonie. „Nasz system polityczny stał się dysfunkcjonalny” – twierdził Obama, winiąc za ten stan rzeczy ultraprawicowców, którzy kontrolują struktury Partii Republikańskiej.

Zdaniem prezydenta, uzbrojenie umiarkowanych frakcji syryjskiej opozycji nie powstrzymałoby dżihadystów z ISIS. A teza, że „wyposażeni w lekką broń lekarze, rolnicy, farmaceuci mogliby stawić czoło zmilitaryzowanemu syryjskiemu państwu, wspieranemu przez Rosję, Iran i otrzaskany z wojną Hezbollah”, była śmiechu warta. Obama nie przeczy, że armia USA może zamknąć każdą puszkę Pandory, ale tylko na chwilę; rozwiązania długofalowe muszą być oparte na społecznym konsensusie, możliwym tylko w autentycznej demokracji.

Sunnici stanowiący lekceważoną mniejszość w Iraku i gnębioną większość w Syrii chcą państwa, które dawałoby im równe szanse. Dlatego najważniejszym zadaniem nie jest rozbicie dżihadystów na polu walki, lecz znalezienie formuły, która pozwoliłaby realizować aspiracje polityczne wszystkim grupom religijnym i świeckim. Tunezja, w której osiągnięto taki kompromis, radzi sobie całkiem dobrze.

Skąd zatem decyzja o bombardowaniu pozycji Państwa Islamskiego? „Gdy istnieje groźba ludobójstwa, władze zagrożonego kraju proszą nas o pomoc, a społeczność międzynarodowa zgadza się, że interwencja jest słuszna, wówczas – jeśli mamy możliwość zapobiec masakrze – staje się to naszym obowiązkiem”. Obama mówi, że Kurdom udało się zbudować w Iraku „enklawę przyzwoitości”, więc celem interwencji jest „zarówno odparcie oddziałów Państwa Islamskiego, jak i zagwarantowanie przestrzeni do rozwoju najlepszym żywiołom irackiego społeczeństwa”.

Amerykanie nie tylko ubezpieczają ewakuację jazydów i zrzucają żywność, ale też zaczęli dostarczać Kurdom ciężką broń do walki z dżihadystami. A takie transporty wymagają osłony lotniczej. Wcześniej Obama nie chciał „wyręczać irackich sił powietrznych”, by zmusić premiera al-Malikiego do współpracy z mniejszościami i wzięcia spraw bezpieczeństwa w swoje ręce. Było ciężko, bo prezydent George W. Bush nauczył władze w Bagdadzie, że zawsze mogą liczyć na USA. Jednak w ubiegły poniedziałek spełniło się ciche życzenie administracji. Prezydent Iraku Fouad Massoum zdymisjonował al-Malikiego i powierzył tworzenie rządu Hajderowi al-Abadiemu. W praktyce niewiele to zmienia. Kandydat jest członkiem tej samej co poprzednik szyickiej partii Al-Dawa, która popierała islamską rewolucję w Iranie i była odpowiedzialna za zamachy m.in. na iracką ambasadę w Bejrucie oraz amerykańską i francuską w Kuwejcie. Nowy rząd raczej nie stworzy koalicji porozumienia narodowego.

Eksperci już w 2002 r. ostrzegali, że obalenie Saddama Husajna, który trzymał w karbach zwaśnione grupy religijne i narodowościowe, doprowadzi do rozpadu Iraku na trzy państwa. Dziś oczywiste jest, że mieli rację.

Wszystko wina Obamy

Jeśli al-Abadi, po pierwsze, w ogóle się utrzyma, a po drugie, pójdzie na kompromis z mniejszościami, to polityczne przetargi będą trwały tygodniami. A gdyby nawet się powiodły, to nie poprawią stanu armii. Nawet waleczni Kurdowie, którzy oparli się fanatykom, a teraz ratują jazydów, ostrzegali miesiąc temu podczas rozmów w Waszyngtonie, że iracka armia nie zdoła wykurzyć dżihadystów z kraju.

Zdaniem republikanów nadszedł czas na zerwanie z polityką niezaangażowania. Ameryka musi uzbroić umiarkowanych rebeliantów syryjskich, którym dżihadyści też zaszli za skórę, pomóc w tworzeniu koalicji szyicko-sunnicko-kurdyjskiej w Iraku, a następnie wesprzeć ją nie tylko bombardowaniami, ale i ostrzałem pociskami Tomahawk z okrętów w Zatoce Perskiej.

Opozycja zarzuca Obamie, że zamiast racją stanu kieruje się w polityce zagranicznej wynikami sondaży. Naloty na syryjskie instalacje wojskowe popierała jedna czwarta obywateli, wsparcie Ukrainy przez NATO – tylko jedna siódma. Prezydent ulegał społecznym nastrojom, tymczasem, według prawicy, ma obowiązek forsować decyzje oparte na pryncypiach. Skoro sondaże wskazują, że ludzie zmęczeni wojnami w Iraku i Afganistanie boją się zaangażowania na Bliskim Wschodzie, to Obama powinien wytłumaczyć im, dlaczego gra jest warta świeczki. A jeśli tłumaczenia nic by nie dały – robić swoje.

Wbrew kalkulacjom Białego Domu decyzje zgodne ze społecznymi oczekiwaniami wcale nie przysporzyły Barackowi Obamie popularności. Według najnowszego sondażu CBS jego politykę zagraniczną popiera zaledwie 36 proc. obywateli, a blisko połowa się z nią nie zgadza. Nawet w tak drażliwych kwestiach jak gospodarka i opieka medyczna notowania prezydenta są wyższe. Dlaczego? Amerykanie lubią przywódców silnych i zdecydowanych. Nie chcą mieszania się w sprawy innych państw, ale jednocześnie tęsknią za epoką, gdy Stany Zjednoczone były liderem wolnego świata i jedynym supermocarstwem.

Prezydent, który potrafi zwyciężać, cieszy się większym zaufaniem i podziwem niż zręczny dyplomata. Clinton zlekceważył sondaże wskazujące, że społeczeństwu nie podoba się zamiar interwencji w Bośni i Kosowie. Kiedy odniósł sukces, poparcie dla jego polityki zagranicznej skoczyło do 57 proc.

Tyle że minęły czasy, gdy wrogiego dyktatora można było zastąpić tyranem przyjaznym Ameryce. A wprowadzenie demokracji w krajach, gdzie większość mieszkańców woli szariat, nie jest łatwe. Można się jednak spodziewać, że bombardowanie Państwa Islamskiego poprawi notowania Obamy.

Oczywiście medal ma też drugą stronę – prezydent USA nie działa w próżni. Obama próbował wykorzystać oburzenie Europejczyków użyciem przez al-Asada broni chemicznej wobec cywili i przekonywał ich do ukarania despoty. Gdy jednak przyszło co do czego, to najgłośniej krzycząca Francja odmówiła pomocy. Zaś pomysły użycia natowskiego straszaka wobec Putina zdusiły w zarodku Niemcy. Inna sprawa, że prezydent specjalnie się do tego nie palił, bo co innego najostrzejsza nawet krytyka Rosji czy sankcje uchwalane przez Kongres, a co innego takie działania amerykańskiego rządu, które odebrane zostałyby w Moskwie jako wyzwanie militarne.

Nie rób głupstw

Doktrynę Obamy sumuje sentencja, którą prezydent często powtarza w trakcie obrad gabinetu: „Don’t do stupid shit”. Można ją przetłumaczyć jako: nie rób głupstw, choć po angielsku brzmi ostrzej. Innymi słowy: nie powtarzajmy błędów poprzedników. Niestety, Obama uczy się na błędach poprzedników wybiórczo. Putin wyciąga dziś ręce po wschodnią Ukrainę, bo Bush pozwolił mu na wkroczenie do Gruzji oraz de facto aneksję Abchazji i Osetii Południowej. Obecny prezydent USA nie próbuje jednak naprawić pomyłki republikanina i powstrzymać imperialistycznych zapędów Kremla.

W ubiegłym tygodniu ten minimalizm Obamy skrytykowała Hillary Clinton. Co prawda, do niedawna sama kierowała amerykańską dyplomacją, ale za dwa lata będzie walczyć o prezydenturę, więc próbuje dawać do zrozumienia, że jako sekretarz stanu w głębi serca była przeciwna bezczynności szefa. „Wielkie narody potrzebują wielkich idei, a »nie rób głupstw« trudno za taką uznać” – powiedziała Clinton miesięcznikowi „Atlantic”.

Bierność prezydenta ma oczywiście głębsze podłoże niż tylko lęk przed rozwiązaniami, które nie gwarantują stuprocentowego sukcesu. Obama uważa, że światowa gospodarka to system naczyń połączonych, więc agresja ostatecznie godzi ekonomicznie w samego agresora. A w demokracji o kierunku polityki państwa decydują wyborcy.

Problem w tym, że racjonalna wizja Obamy nie zawsze się sprawdza, bo wyborcy bywają nieracjonalni. Kierują się mocarstwowymi mrzonkami, przesądami, religijnym fanatyzmem albo – mówiąc delikatnie – łatwowiernością. Po inwazji na Krym sekretarz stanu John Kerry usiłował zawstydzić Putina stwierdzeniem, że to „XIX-wieczny akt popełniony w XXI wieku”. Niestety, prezydenta Rosji, Kim Dzong Una, Xi Jinpinga, al-Asada, irańskich ajatollahów, a zwłaszcza fanatyków z Państwa Islamskiego zupełnie nie ruszają zarzuty, że są skamielinami przeszłości. Trzeba używać mocniejszych argumentów.

About this publication