The Weather Forecast – Who Should Bomb the Caliphate

<--

Amerykańskie samoloty nasiliły ataki na pozycje wojsk kalifatu (Państwa Islamskiego) w Iraku, ale mimo zapowiedzi prezydenta Obamy sprzed tygodnia nie rozpoczęły nalotów w Syrii. Tymczasem nie sposób go pokonać, tocząc wojnę tylko na połowie kontrolowanych przezeń ziem. Skąd więc amerykańska powściągliwość?

Jednym z powodów jest to, że atak na terytorium obcego państwa bez zgody jego władz stanowiłby – jak przypomniała kilka dni temu Rosja – akt agresji. I choć akurat Rosja w roli potępiającej agresję wypada w tych dniach niezbyt przekonująco, wcale nie to stanowi w tej sprawie największy paradoks. Rząd w Damaszku zapowiedział już, że chętnie przyjmie Amerykanów jako sojuszników w “walce z terrorystami”, ale zestrzeliwać będzie samoloty prowadzące operacje bez jego akceptacji.

Baszarowi al-Asadowi kalifat jest na rękę – walczy głównie z jego bardziej umiarkowanymi przeciwnikami, zaś on sam na tle Państwa Islamskiego wygląda umiarkowanie.

Tymczasem rok temu Amerykanie też byli gotowi bombardować w Syrii – ale pozycje rządowe, by powstrzymać Asada przed dalszym użyciem broni chemicznej przeciw ludności, w tym na zajętych przez kalifat terytoriach. Naloty powstrzymała rosyjska inicjatywa, by Asad przekazał broń chemiczną ONZ. Waszyngtonowi trudno byłoby zawrzeć dziś sojusz ze sprawcą zbrodni przeciw ludzkości – jednak w przeciwnym wypadku wyglądać będzie na to, że po prostu koniecznie potrzebuje coś w Syrii zbombardować. Szykuje się kolejna rosyjska inicjatywa pokojowa?

Ale właściwie dlaczego Amerykanie mają bombardować kalifat, który im bezpośrednio nie zagraża? W końcu wojska sunnickiego Państwa Islamskiego zajmują się głównie mordowaniem szyitów, a międzynarodowe pogróżki wystosowały jak dotąd jedynie pod adresem chroniącej ich poniekąd w Syrii Rosji w odwecie za Czeczenię.

Za to w Syrii po stronie rządowej walczą już oddziały szyickiego Iranu, a irańscy doradcy koordynują działalność szyickich bojówek w Iraku. Czemu więc samoloty ajatollahów nie mogłyby zbombardować rzeźników z kalifatu?

Ano dlatego, że na to, by Iran bił sunnickich Arabów, kategorycznie nie zgodzi się Arabia Saudyjska ani Emiraty (skądinąd uznane przez Państwo Islamskie za wrogów). Dla nich głównym przeciwnikiem jest bowiem właśnie znienawidzony Teheran.

No, to może by oni sami? Też nie, bo uważają się za obrońców sunnickiej sprawy i nie będą pomagać szyickiemu rządowi w Bagdadzie.

W sumie szkoda: niedawne emirackie naloty z egipskich baz na pozycje sunnickich skądinąd islamistów w Libii były całkiem skuteczne. I są dziś jedyną nadzieją na przetrwanie rządu libijskiego na przymusowej emigracji w Tobruku, bo stolicę ci islamiści zajęli.

Tyle tylko, że naloty te rozwścieczyły Turcję i Katar, które tych właśnie islamistów wspierają i też uważają się za chorążych Sunny.

No to może by Turcja? Ale ta, kategorycznie potępiając kalifat, równie kategorycznie odmówiła Amerykanom, choć sojusznikom z NATO dołączenia do wymierzonej weń koalicji, a nawet wykorzystania bazy w Incirlik do prowadzenia nalotów.

Amerykanie startują więc z bazy w Katarze, choć jest on sojusznikiem Turcji.

Oficjalnie Turcja troszczy się o los swoich 49 zakładników z konsulatu w Mosulu wziętych przez kalifat trzy miesiące temu, po zdobyciu miasta. Chodzi wszelako o to, że konsulat nie był ewakuowany, bo Ankara uważała Państwo Islamskie za sojusznika (jego żołnierze do dziś strzelają turecką amunicją). Ten zaś sojusz wziął się z kolei stąd, że celem Ankary pozostaje obalenie Asada. Do nalotów USA w Syrii Turcy nie przyłożą więc ani ręki, ani pasa startowego.

Za to Egipt, choć nie jest w NATO, dostaje z USA 3 mld dol. pomocy wojskowej rocznie. Czy nie zechciałby użyć przeciwko wrogom Ameryki swoich samolotów, za owe pieniądze tam zakupionych?

Nic z tego. Egipscy żołnierze giną w zamachach walczącego z wojskową dyktaturą Bractwa Muzułmańskiego, a jego kierownictwo przebywa w Katarze. I jeśli Kair by coś zbombardował, to właśnie tam.

Może dlatego przywódcy Bractwa przenoszą się właśnie do Turcji – dalej od Egiptu i trudniej ją niż malutki Katar zastraszyć.

Słowem, jeśli w ogóle ktokolwiek ma walczyć z kalifatem, to Amerykanie i Europejczycy. Zrobią swoje i wrócą do domu, nie nadeptując przy okazji na żadne bliskowschodnie odciski. Saudowie, Emiraty i Katar są nawet gotowe pokryć ich koszty i pochwalić za ochronę interesów. Interesów cywilizacji, rzecz jasna.

About this publication