Riyadh Closer than Paris, or Washington’s Priorities

<--

Na wieść o śmierci króla Abdullaha, prezydent Obama skrócił wizytę w Indiach, aby polecieć do Rijadu. To pokazuje priorytety polityki zagranicznej USA.

Gdy 44 głowy państw zjechały do Paryża, by uczcić ofiary zamachu w redakcji „Charlie Hebdo”, USA reprezentowała ambasador Jane Hartley. Prezydent Obama spędził niedzielę z rodziną, wiceprezydent Biden odpoczywał w rodzinnym Delaware, sekretarz stanu John Kerry nie mógł przerwać bardzo ważnej wizyty w Indiach. Biały Dom tłumaczył, że kilkadziesiąt godzin to za mało, by przygotować zagraniczną podróż przywódcy USA. Niewiele więcej czasu starczyło jednak na zorganizowanie wizyty Obamy w Rijadzie. I co ciekawe, dla złożenia kondolencji oraz gratulacji nowemu królowi Salmanowi, prezydent przerwie bardzo ważną wizytę w Indiach.

Mówiąc o śmierci Abdullaha, Obama wychwalał jego „trwały wkład w walkę o pokój na Bliskim Wschodzie”. Szef amerykańskiej dyplomacji nazwał króla „wizjonerem wielkiej mądrości”. Tymczasem wizjoner ów przez 20 lat (oficjalnie 10) był władcą absolutnym kraju, który na liście najbardziej autorytarnych reżimów świata sporządzonej przez magazyn „The Economist” zajmuje 5. miejsce. W Arabii Saudyjskiej nie ma partii politycznych, a tym samym wyborów (poza lokalnymi). Źródłem prawa jest Koran. Przestępcom wymierza się kary takie jak publiczne ścięcie głowy, ukamienowanie, ukrzyżowanie czy amputacja kończyn – m.in. za zdradę małżeńską, łamanie nakazów religii, homoseksualizm, uprawianie czarnej i białej magii oraz branie narkotyków. Kobiety pozbawione są praw cywilnych (reprezentuje je opiekun płci męskiej), nie mogą prowadzić samochodów, odkrywać twarzy, ani pracować z mężczyznami. Nawet cztery księżniczki krwi – córki Abdullaha, które ośmieliły się zaprotestować przeciw dyskryminacji – spędziły 13 lat w areszcie domowym.

Te wady nie przesłaniają Waszyngtonowi jednej zasadniczej zalety: Arabia Saudyjska jest drugim co do wielkości światowym producentem ropy naftowej. Wprawdzie Ameryka, dzięki wykorzystaniu gigantycznych złóż łupków bitumicznych, zdetronizowała w zestawieniu naftowych potęg Rosję, lecz pełną samowystarczalność osiągnąć może dopiero w roku 2035. Poza tym gra jest bardziej skomplikowana. Mimo spadku cen ropy, Rijad uległ sugestiom USA zamiast krajów OPEC i nie zmniejszył produkcji, zaś skutki utrzymania podaży najboleśniej odczuła właśnie Rosja oraz Iran. I o to mniej więcej Amerykanom chodziło.

Natomiast wkład Arabii Saudyjskiej w walkę o pokój, którym zachwycał się Obama jest co najmniej wątpliwy. Podczas „arabskiej wiosny” Abdullah był rozgoryczony wystawieniem przez Amerykę do wiatru jej odwiecznego sojusznika Hosniego Mubaraka i żądał zbrojnego stłumienia rewolty. Wbrew stanowisku Białego Domu, wsparł militarnie króla Bahrajnu, dostarczając mu tysiąc żołnierzy, którzy pomogli stłumić bunt szyickiej większości przeciw sunnickim elitom. A poparcie przez Abdullaha powstańców próbujących obalić Baszara al-Asada obróciło się zarówno przeciw Ameryce jak i samej Arabii Saudyjskiej. Państwo Islamskie do dziś korzysta z broni oraz pieniędzy przemyconych do Syrii na polecenie króla.

Co jednak znaczą drobne nieporozumienia w przypadku sojuszu opartego na wspólnych interesach. Arabia Saudyjska to główna przeciwwaga dla Iranu, największy arabski eksporter ropy do USA i najważniejszy kupiec amerykańskiej broni. Choć dla zbilansowania budżetu teoretycznie powinna sprzedawać ropę po 80 dolarów za baryłkę, ma 750 mld dol. rezerwy gotówkowej, więc w przeciwieństwie do Rosji, może pozwolić sobie na tymczasowe zwiększenie podaży nawet przy cenie ok. 50 dol. za baryłkę.

Obama jedzie pogratulować nowemu królowi objęcia tronu, ale rozmawiać chce przede wszystkim z ministrem spraw wewnętrznych Muhammadem bin Najifem. Nowy władca jest chory i ponoć cierpi na demencję, zaś 55-letni bin Najif to wprawdzie druga osoba w kolejce do tronu po księciu Muqrinie bin Abdulazizie, lecz najbliżej związana z Waszyngtonem. Często bywa w stolicy USA, ściśle współpracuje z doradczynią prezydenta do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego Lisą Monaco, pracownicy Białego Domu mówią o nim „nasz człowiek”. Cóż, Salman ma 80 lat, bin Abdulaziz – 70, więc myślenie perspektywiczne jest jak najbardziej wskazane.

About this publication