Legal Marijuana: Alaska Goes Green

<--

Legalna marihuana: Alaska się zieleni

Alaska jest trzecim stanem USA, który zalegalizował marihuanę. I to po całości: od wtorku można ją palić, posiadać i uprawiać nie łamiąc prawa.

Legalizacja marihuany to efekt referendum przeprowadzonego na początku listopada. Mieszkańcy stanu poparli wówczas stosunkiem głosów 53 proc. do 47 proc. inicjatywę koalicji libertarianów, konserwatywnych republikanów programowo dążących do ograniczania uprawnień rządu wszędzie, gdzie się da, i oczywiście – palaczy.

Wedle nowych przepisów każdy mieszkaniec Alaski powyżej 21 roku życia może posiadać uncję, czyli 28,35 g marihuany i zasadzić 6 krzaczków w tym trzy żeńskie, które zawierają żywicę z psychoaktywnym THC i wytwarzają nasiona. Nadal nie wolno palić w miejscach publicznych. Nielegalny jest również handel – poza wymiennym.

W myśl prawa federalnego, posiadanie, hodowanie, sprzedawanie, a nawet częstowanie marihuaną nadal stanowi przestępstwo, jednak prezydent Obama przymyka oko na eksperymenty stanów. Sytuacja może się zmienić po wyborach w roku 2016, jeśli wygra kandydat prawicy. Przy czym powrót do przeszłości byłby trudny, kosztowny i bolesny.

Podobnie jak Alaska, wszelkie ograniczenia dotyczące marihuany  poza administracyjnymi zniosły Kolorado i Waszyngton, a wkrótce zrobi to Oregon. W 23 stanach zielony susz konopi indyjskich można kupić na receptę jako lek. A 14 stanowych legislatur złagodziło przepisy o zwalczaniu używki.

Z punktu widzenia lokalnych władz korzyści są ogromne. W ubiegłym roku do kasy Kolorado wpłynęło ponad 60 mln. dol. z podatków od sprzedaży i opłat licencyjnych, a równocześnie stan zaoszczędził 145 mln., które wydawał na zwalczanie marihuany, gdy była ona nielegalna. 2/3 dodatkowych dochodów poszło na budowę szkół.

Poza zyskiem finansowym legalizacja przynosi korzyści społeczne. W 2012 roku za posiadanie marihuany policja aresztowała 658 tys. Amerykanów, podczas gdy za naprawdę szkodliwe „twarde” narkotyki jak kokaina i heroina – tylko 256 tys. „Światową stolicą aresztowań za trawę” nazywano Nowy Jork. Do więzień szło tam co roku ponad 50 tys. osób z czego 82 proc. stanowili Afroamerykanie i Latynosi. Policjanci nagminnie fabrykowali oskarżenia o tak zwane „posiadanie jawne”, zmuszając młodych ludzi do opróżniania kieszeni w miejscach publicznych.

Dlaczego? Otóż noszenie torebki ważącej mniej niż 25 gramów było tylko wykroczeniem, wyjęcie – przestępstwem. Policjanci nabijali sobie wskaźniki aresztowań decydujące o wysokości premii, a podatnicy co roku płacili za tę fikcję blisko 100 mln. dolarów. Nie licząc kosztów postępowania sądowego, więzienia czy przymusowego odwyku. W ubiegłym roku władze Nowego Jorku powiedziały „dość” i pozwoliły na sprzedawanie marihuany w celach medycznych. A za posiadanie używki – jawne czy niejawne – grozi teraz tylko grzywna.

Oczywiście „lecznicza marihuana” to też fikcja czy – jak kto woli – hipokryzja pozwalająca obejść przepisy. Trawa używana jest teoretycznie do łagodzenia nudności podczas chemioterapii, stymulowania apetytu i poprawy samopoczucia chorych na AIDS, przy zaćmie oraz schorzeniach wywołujących niekontrolowane skurcze mięśni. Amerykańskie Stowarzyszenie Medycyny Uzależnień uważa jednak, że marihuany nie należy kwalifikować jako leku. Co najwyżej można ją uznać za „preparat ziołowy o niesprecyzowanym działaniu”.

Na Alasce nie wszystkich ucieszyły nowe przepisów. Rdzenni mieszkańcy stanu, podobnie jak Indianie, mają wystarczająco dużo problemów z plagą alkoholizmu. Wprawdzie marihuana nie wyniszcza organizmu i uzależnia w mniejszym stopniu niż alkohol, ale – jak mówią liderzy eskimoskiego plemienia Yupik – osobie podatnej na nałogi nie podtyka się pod nos kolejnej używki. W wielu tybylczych wioskach obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu, a ponieważ Eskimosi mają autonomię jeśli chodzi o stanowienie prawa, podobnie będzie z marihuaną.

About this publication