Ben Carson: the Republicans’ Dark Horse

<--

Ben Carson, czarny koń Republikanów

Republikanie nie narzekają na brak kandydatów na kandydatów na urząd prezydenta. Wśród nich wyróżnia się polityczny nowicjusz, który zagiął Baracka Obamę. Doktor Ben Carson zdobywa popularność i straszy lewicowe media.

Wyścig o prezydenturę USA rozpoczął się na dobre. Choć do wyborów zostało ponad półtora roku, kandydatów jest już kilkunastu, a niewykluczone, że pojawią się następni. Wśród nich jest ten, który nigdy wcześniej nie był politykiem i nie cierpi zawodowej „klasy politycznej”, z biedy wydobył się na szczyt drabiny społecznej, a jego życiem można obdzielić kilka życiorysów. Postać szczególna i z tego powodu najprawdopodobniej nie zostanie prezydentem światowego mocarstwa.

Kiedy piszę te słowa, do pierwszych prawyborów przed wyborami prezydenckimi jest siedem miesięcy. Znamy już nazwiska większości kandydatów.

Z Partii Demokratycznej kandyduje była pierwsza dama i sekretarz stanu Hillary Clinton, a potem długo, długo nic. O ile jeszcze niedawno wydawało się, że Hillary zostanie nieomal namaszczona do walki o prezydenturę przez zwolenników demokratów, o tyle ostatnie tygodnie pokazały znaczny spadek zaufania i popularności. Nie świadczy to na razie o załamaniu, ale na najmniejsze potknięcie murowanej kandydatki na kandydatkę czekają „rezerwowi”, jak choćby były gubernator stanu Maryland Martin O’Malley.

Tymczasem u republikanów prawdziwy tłok. Czterech obecnych senatorów, czterech obecnych gubernatorów, pięciu byłych gubernatorów, jeden były senator oraz była szefowa globalnej korporacji i miliarder.

Bardzo poważnym kandydatem do nominacji jest były gubernator stanu Floryda Jeb Bush, choć ciąży mu potężny balast – jest synem i bratem poprzednich prezydentów, co przez wielu jest używane jako argument przeciwko niemu. Ostatecznie Stany Zjednoczone powstały z tradycji republikańskiej i swego rodzaju dynastia Bushów (podobnie jak w przypadku Clintonów – Hillary miałaby pójść w ślady swojego męża) może się wielu nie podobać. „Czy naprawdę wśród ponad 300 milionów Amerykanów nie można znaleźć kandydatów, którzy nie mieliby nazwiska Bush albo Clinton?” – takie pytanie pojawia się dość często w publicznym dyskursie.

W szranki stanął też ekscentryczny miliarder od nieruchomości i gwiazdor telewizyjnego show Donald Trump, którego nielitościwe nowojorskie bulwarówki już ochrzciły mianem największego „klaua kampanii”.

Na tym tle ubiegający się o nominację Partii Republikańskiej dr Ben Carson jest postacią niezwykłą. Jeśli odwołać by się do porównań z polską sceną polityczną sprzed kilku lat, jest podobny do prof. Zbigniewa Religi, tyle że za Carsonem idzie sława gwiazdy medycyny na skalę światową.

Carson to w świecie politycznym nowicjusz. Nie dość, że nie pełnił dotąd żadnego wybieralnego urzędu, to jeszcze nieco ponad dwa lata temu nikt nie myślał o nim jako o graczu na politycznej arenie. Liczący 63 lata Carson przez 35 lat mieszkał i leczył w Baltimore, gdzie pracował jako neurochirurg o specjalności dziecięcej w John Hopkins Hospital, jednej z najbardziej elitarnych placówek medycznych nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale na całym świecie. To właśnie tam osiągał kolejne szczeble zawrotnej kariery.

Dzięki niezwykłej koordynacji ruchowej (oko – dłoń), a także umiejętności myślenia przestrzennego stał się światowym prekursorem w operacjach na dziecięcym mózgu. W wieku zaledwie 33 lat został szefem oddziału neurochirurgii dziecięcej – najmłodszym w całej Ameryce. 4 września 1987 r. jako 35-latek dokonał pierwszego w świecie udanego rozzaledwie dzielenia syjamskich bliźniąt połączonych głowami. Carson prowadził operację, która trwała 22 godziny i w której uczestniczył zespół 70 lekarzy i pielęgniarek. Aby zapobiec wykrwawieniu się bliźniąt przy separacji, w nowatorski sposób wykorzystał procedurę stosowaną przy operacjach serca, polegającą na schłodzeniu organizmu i kontrolowanym wstrzymaniu pracy serca na godzinę (dłuższa przerwa grozi nieodwracalnym uszkodzeniem mózgu).

Przez kolejne lata dokonał tysięcy operacji, pracując w tempie około 300 poważnych zabiegów rocznie. Stał się prawdziwą gwiazdą medycyny. W 2008 r. otrzymał najwyższe odznaczenie państwowe dostępne dla cywilów – prezydencki Order Wolności. Wydał też kilka książek opartych na wątkach autobiograficznych, które trafiły na listy bestsellerów. I zdążył jeszcze wyleczyć się z raka prostaty. Aż przyszedł dzień 7 lutego 2013 r.

Tego dnia w Waszyngtonie odbywało się doroczne śniadanie modlitewne – spotkanie ok. 3,5 tys. gości z elity waszyngtońskiej, na którym zgodnie z tradycją co roku obecny jest prezydent USA. Punktem kulminacyjnym programu jest przemówienie specjalnego gościa (z reguły odwołujące się do wątków religijnych), którego tożsamość trzymana jest w tajemnicy do samego końca. Zgodnie z tradycją na waszyngtońskie spotkanie przybył prezydent Barack Obama, zaledwie kilkanaście dni po zaprzysiężeniu na drugą kadencję, która – jak sam wielokrotnie wskazywał – dawała mu „mandat społeczny” do przeprowadzenia dalszych zmian zgodnych z jego lewicowymi poglądami.

Na mównicy jako gość główny pojawił się też Carson, który – jak potem przyznał – do samego końca nie był pewny, co powie. Zaczął od cytatów z Biblii, a konkretnie Księgi Przysłów: „Niegodziwy ustami chce zabić bliźniego,/ lecz przenikliwość prawych wybawia” (Prz 11,9), „Niemądry, kto bliźnim pogardza,/ lecz rozumny umie o nim milczeć” (Prz 11, 12), wreszcie: „Człowiek uczynny dozna nasycenia/ obfitować będzie, kto bliźnich napoi” (Prz 11, 25). Carson, szerszej publiczności kojarzący się dotąd z bestsellerowymi książkami, w których wątki autobiograficzne mieszał z poradami typu jak żyć, mówił przez 27 minut. Do dzisiaj na YouTube można obejrzeć wideo z tego wystąpienia. Oprócz Carsona na filmie widać inną postać, której obserwowanie jest jeszcze bardziej interesujące. To prezydent Barack Obama, który siedząc zaledwie dwa krzesła od mówcy, musiał tego dnia przełknąć niejedną gorzką pigułkę. Mimika nie kłamie: uśmiech jakby przyklejony, usta jakby zasznurowane, podparte dłonią, całość sprawiająca wrażenie dezaprobaty. Nic dziwnego, że uważany za prawdziwego czempiona lewicy prezydent – właśnie utwierdzony wyborem na drugą kadencję – musiał czuć spory dyskomfort, słuchając Carsona.

Już pierwsza retoryczna salwa słynnego neurochirurga nawiązywała do „policji politycznej poprawności”, która „zakazuje ludziom mówić o tym, w co wierzą”, nakłada „kaganiec”, „ucisza ludzi” w Ameryce. – Musimy zapomnieć o jednomyślności myślenia i mówienia i skoncentrować się na szacunku dla ludzi, z którymi się nie zgadzamy – przekonywał swoim miękkim głosem Carson, raz za razem potępiając polityczną poprawność służącą zagłuszaniu głosów niezgodnych z lewicowymi poglądami polityczno-medialnej elity kraju. Dalej było jeszcze lepiej.

Carson, który dzięki wymagającej matce wybił się z murzyńskiego getta, stwierdził, że „zawsze nienawidził biedy”. Wyszedł z niej dzięki edukacji, własnemu uporowi i chrześcijańskiej wierze, choć nie było różowo, bo w podstawówce był straszliwym „głupkiem, na dole wszystkich zestawień”. Ale – i tutaj uderzył najbardziej w lewicową ortodoksję, że ludzie biedni to „ofiary” wymagające ciągłej socjalnej pomocy rządowej – zadecydowała postawa matki, która choć samotnie wychowywała Carsona i jego brata, choć było głodno i chłodno, „nigdy nie pozwoliła się uznać za ofiarę” i tego samego wymagała od swoich dzieci. – Moja matka nigdy nie miała żadnych usprawiedliwień dla siebie, tego samego wymagała od nas. Zawsze powtarzała, że od tego mamy mózgi, żeby znaleźć rozwiązanie naszych problemów – mówił Carson o swojej mamie, która choć skończyła ledwie kilka klas podstawówki i prawie nie umiała czytać, wykazywała ogromnążyciową mądrość.

Dostało się współczesnej klasie politycznej, złożonej głównie z prawników, dla których od rozwiązywania realnych problemów ważniejsze jest „zwyciężanie, czy to przez wynajdowanie kruczków, czy podstęp”. Według Carsona ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych wynaleźli system rządów demokratycznych „z myślą o dobrze poinformowanych i dobrze wykształconych”, a teraz w Ameryce zapanowała ignorancja, co grozi upadkiem. – Popatrzmy na historię. Rzym: nikt nawet nie próbował z nim walczyć, ale oni zniszczyli się sami od środka. Moralny upadek, fiskalna nieodpowiedzialność… – grzmiał Carson, a na twarzy Obamy malowało się coraz większe zdumienie.

Dług narodowy, skomplikowany system podatkowy (który powinno się zastąpić podatkiem liniowym na wzór biblijnej dziesięciny), reforma drogiego i niewydajnego systemu opieki zdrowotnej (z postulatem wprowadzenia dla wszystkich obywateli od urodzenia specjalnych kont, na które odkładałoby się nieopodatkowane środki na przyszłe leczenie)… Carson sypał problemami Ameryki i dawał recepty, co trzeba zrobić, aby było lepiej. Kiedy zakończył cytatem z tradycyjnej przysięgi na wierność fladze USA – „jeden naród, a nad nim Bóg, naród niepodzielny, ofiarowujący wolność i sprawiedliwość dla wszystkich” – było wiadomo, że konserwatyści mają nową gwiazdę.

Rzeczywiście. Już następnego dnia dziennik „The Wall Street Journal” opublikował komentarz zatytułowany „Ben Carson na prezydenta”, a w konserwatywnych mediach posypały się pozytywne komentarze.

Sam Carson, jako pogromca Obamy, z miejsca stał się pożądanym mówcą i komentatorem telewizyjnym. Szybko powstał komitet, którego celem było zgłoszenie Carsona do walki o Biały Dom o wdzięcznej nazwie „Startuj, Ben, startuj!”. Zebrano 13 milionów dolarów, głównie kilkudolarowych datków od zwykłych obywateli, a jak wiadomo – w amerykańskiej polityce liczy się ten, kto swoje pomysły potrafi przekuć na poparcie wyrażone w sposób najbardziej decydujący, czyli przez wysupłanie pieniędzy przez ludzi.

Kilka miesięcy po konfrontacji z Obamą żarliwi konserwatyści mieli nowego bohatera: czarnoskórego doktora, którego niezwykle zdolne dłonie przez dziesiątki lat ratowały dzieci, a którego poglądy i pomysły miały ulżyć upadającej Ameryce.

Historia Carsona jest niczym opowieść z książki w stylu ze społecznych dołów na szczyty, i to koniecznie z dopiskiem „tylko w Ameryce”. Najważniejszą postacią jest matka. Wyszła za mąż, mając zaledwie 13 lat. Gdy Ben i jego brat mieli kilka lat, odkryła, że jej mąż jest… bigamistą. Niewykształcona (skończyła trzy klasy), zarabiając sprzątaniem, wychowywała samotnie synów, starając się za wszelką cenę nie żyć z pomocy społecznej. Zmuszała synów do nauki, powtarzając, że w książkach znajdą sposób na wydźwignięcie się z potwornej biedy, bo „potrafią zrobić wszystko to, co inni, tylko lepiej”.

Jak wspomina Carson, początki nauki w podstawówce były trudne: nie uczył się, był wybuchowy – wdawał się w bójki i raz o mało co nie zabił kolegi. Kłócąc się o wybór stacji radiowej, chwycił za nóż i pchnął… na szczęście ostrze utknęło w sprzączce paska i złamało się. Przestraszony wrócił do domu i gorąco modlił się do Boga, aby poskromił jego wybuchowość i złość. Od tamtej pory było lepiej. Reszty dopełniła dyscyplina wprowadzona przez matkę: bracia Carsonowie mogli oglądać telewizję tylko w minimalnym wymiarze (dwa wybrane programy) oraz musieli przeczytać dwie książki tygodniowo (ponieważ byli biedni, wypożyczali je z biblioteki publicznej) i pisać szczegółowe sprawozdania dla rodzicielki.

– Czytając książki, zrozumiałem, że mogę być tym, kim chcę. Że wszystko zależy od mojej decyzji i ilości energii, jaką zdecyduję się włożyć w dany wybór – tak wspomina Carson młodzieńcze lata. To doświadczenie kazało mu założyć – już jako znanemu neurochirurgowi – i finansować z prywatnych środków fundację, która wypłaca stypendia młodym ludziom. W ciągu 18 lat istnienia program stypendialny małżeństwa Carsonów nagrodził ponad 5 tys. uczniów za „specjalne osiągnięcia intelektualne, ale i humanitarne” oraz sfinansował działalność klubów książki dla dzieci z terenów szczególnie dotkniętych biedą.

Właściwa edukacja i dobre wzorce rodzinne to rdzeń poglądów Carsona. Według niego receptą na sukces jest „osobista odpowiedzialność, ciężka praca oraz umiejętność współczucia dla drugiego człowieka”. Mówi to w kontraście do lewicowej myśli, uosobianej przez prezydenta Obamę, który dla upośledzonych społecznie ma „wiarę w utopijną wizję pomocy państwa od kołyski aż po grób”.

I dalej opowieść o możliwości osiągnięcia „amerykańskiego snu” przez każdego. Skąd to wie? Z własnego doświadczenia, bo jak napisał, przeżyłem to. „Razem z bratem wychowaliśmy się w domu bez ojca. Byliśmy biedni. Byłem wściekłym, agresywnym, złym uczniem. Ale dla ludzi lewicy razem z bratem byliśmy ofiarami… ofiarami, które nie są w stanie pokonać okoliczności, w których żyliśmy. Mówili nam, że będziemy zależni od pomocy rządowej albo skończymy w więzieniu, a może zostaniemy zabici, zanim dożyjemy 25 lat…”. I najważniejsze, dzięki matce, która „nie była ofiarą” i która wymagała od swoich dzieci, dzięki „pracy, wierze i edukacji” osiągnął „błogosławione i pełne sukcesu życie”.

– Wielu ludzi krytykuje mnie, mówiąc: „Carson chciałby zlikwidować tę sieć bezpieczeństwa socjalnego, pomocy społecznej, z której sam musiał pewnie skorzystać”. To oczywiste kłamstwo. Nie mam zamiaru likwidować bezpieczeństwa socjalnego dla ludzi, którzy go rzeczywiście potrzebują. Ale mam silną wolę likwidacji programów powodujących uzależnienie ludzi, którzy są zdolni pracować – deklarował Carson.

5 maja w rodzinnym Detroit Carson ogłosił, że chce być 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wybór miejsca nie był przypadkowy – to w Detroit rozpoczął drogę, która zaprowadziła go na szczyty światowej medycyny. Ale to także wybór symboliczny: Detroit jest dla całej Ameryki symbolem społecznego upadku i biedy – kiedyś stolica amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego, dzisiaj miasto od dwóch lat znajdujące się oficjalnie w stanie bankructwa i jest stolicą amerykańskiej przestępczości. Gdzie, jak nie tu, rozpocząć drogę do rewitalizacji Stanów według konserwatywnych recept?

Pierwsza telewizyjna debata kandydatów Partii Republikańskiej już 8 sierpnia w stanie Ohio. Kandydatów jest tak wielu, że organizatorzy zastanawiają się nad wprowadzeniem ograniczeń. Stacja Fox News stwierdziła, że zaprosi jedynie dziesięcioro kandydatów z największym średnim poparciem w sondażach. Z ostatnich badań, jeszcze mało wiarygodnych ze względu na wczesną fazę wyborów, wynika, że Carson plasuje się w drugim szeregu. Na razie faworytów jest trzech: Jeb Bush, senator z Florydy Marc Rubio oraz gubernator stanu Wisconsin Scott Walker. Ale emerytowany neurochirurg stale wzmacnia swoją pozycję, w miarę jak wzrasta rozpoznawalność jego nazwiska.

Ameryka to wielki kraj, cztery strefy czasowe, gdzie najtrudniej o to, aby wystarczająca liczba ludzi umiała poprawnie wymówić twoje nazwisko. Wydawałoby się, że znany neurochirurg prowadzący działalność charytatywną, z dostępem do listy wysyłkowej co najmniej 2 milionów sympatyków, powinien być znany wszędzie. Ale tak nie jest. Choć ciężka praca na kampanijnym szlaku – 14–16 godzin dziennie – już przynosi efekty.

Ale widać też rękę fachowców – zniknęły okulary i krzyczące krawaty. Carson troszkę wygładził retorykę. Nie ma wypowiedzi, że Obamacare to „najgorsza rzecz, jaka się przydarzyła od niewolnictwa”. Zniknęło porównywanie małżeństw tej samej płci do pedofilii czy homoseksualizmu do „wyboru stylu życia”.

Sam Carson przeszedł pierwszą lekcję kandydata na kandydata na prezydenta, przyznając, że „używanie pewnych zwrotów powoduje, iż ludzie nie chcą więcej słuchać”, a on sam „potrafi posługiwać się argumentami bez używania języka, który dzieli”. Wszystko w tej kampanii jest bardziej „cool” i na fali.

Sam jej start w Detroit poprzedził występ czarnego chóru kościelnego w tradycyjnych strojach wykonującego piosenkę „Lose yourself” rapera Eminema, również pochodzącego z Detroit.

Ale jedno pozostaje niezmienne: Carson nie jest zawodowym politykiem, nie ma sieci powiązań i darczyńców. – Nie jestem politykiem. Nie chcę być politykiem, gdyż politycy robią tylko to, co się politycznie opłaca. A ja chcę zrobić to, co należy zrobić – deklarował podczas kampanijnej inauguracji. Żarliwy chrześcijanin, który jak sam mówi, modli się codziennie. Ma wierną armię konserwatywnych aktywistów słuchających z zapałem jego wystąpień w Fox News czy ataków na Baracka Obamę, ale to może być za mało.

Poza tym po wyborze Obamy apetyt na kogoś bez doświadczenia na politycznej scenie może być mniejszy. Zresztą tego typu kandydaci spoza establishmentu z reguły zależą od dobrego wyniku w pierwszych prawyborach, który może przydać rozpoznawalności i nowych źródeł finansowania. Na razie metoda jest ta sama: pozyskiwanie sympatii i środków metodami marketingu bezpośredniego.

Jakiś czas temu wysłałem kilka dolarów z poparciem dla społecznego komitetu namawiającego Carsona do startu. Teraz – gdy ogłosił start w wyborach – przyszła przesyłka ze sztabu zawierająca list z prośbą o donację. Co najmniej 25 dolarów; za 35 dolarów można otrzymać książkę kandydata „Moje życie” z podpisem. 50, 100 dolarów – wszystko to może stanowić „inwestycję w prawdziwe, konserwatywne idee – rodzinę, wiarę, indywidualną inicjatywę, ciężką pracę, solidną edukację i prywatną przedsiębiorczość”. Do tego trzy pocztówki do wysłania do znajomych czy rodziny („Jestem z Benem. Będę głosował na Dr. Bena Carsona na prezydenta, ty też powinieneś”). Kilka naklejek. I apel: „Nie reprezentuję klasy politycznej, mojej kampanii nie finansują lobbyści ani polityczni insajderzy”. A na koniec – i tutaj cytat ze słynnej przemowy gettysburskiej prezydenta Abrahama Lincolna – „moja kampania pochodzi od narodu, przez naród i dla narodu”.

Ciekawe jest to, jak traktują Carsona media głównego nurtu. Nie jest tajemnicą, że większość dziennikarskiej elity ma już swego faworyta, a właściwie faworytkę: Hillary Clinton. Stąd nie dziwi, że Carsona traktuje się jako człowieka bez szans, raczej ozdobę kampanii niż realnego gracza. Choć dosyć zabawne było stwierdzenie gwiazdy jednego z programów telewizyjnych, że na tle „takiego klauna jak Trump” nawet Carson będzie wyglądał na „poważnego” kandydata.

Wtedy nie wytrzymał radiowy „kaznodzieja konserwatyzmu” Rush Limbaugh. – Wśród medialnych klaunów nie ma nikogo, kto choćby w malutkiej części dokonał tego, co Ben Carson. Ale rozwala się go na kawałki, jest mielony i niszczony. I za co? Bo wyznaje tradycyjne wartości, wierzy w moralność i dlatego stał się celem do zniszczenia dla mediów – stwierdził Rush.

„New York Times” przewiduje, że Carson, „jeśli przeżyje” polityczny proces prawyborów, który można porównać do kilkumiesięcznego przepuszczania przez maszynkę do mielenia mięsa na oczach całej Ameryki, może się stać „popularnym głosem konserwatystów”, który będzie miał szanse na „dodatkowe kontrakty na książki, płatne wystąpienia publiczne czy nawet odnowienie kontraktu komentatora w telewizji Fox News”.

Osobiście myślę, że choć prezydentura Carsona wydaje się mało prawdopodobna, to stanowisko sekretarza zdrowia albo inna pozycja w rządzie wcale nie są wykluczone. W grę wchodzi też stanowisko wiceprezydenta – byłby to znakomity parner polityczny każdego oficjalnego kandydata Partii Republikańskiej na najwyższy urząd w państwie.

Tymczasem kandydat Carson objeżdża Amerykę i przekonuje. Po tragedii w Charleston, gdzie 21-letni samotnik na prochach zabił dziewięcioro czarnoskórych uczestników kościelnego spotkania, Carson stwierdził: „Nasza nietolerancja dla innych to nowe pole działania dla Zła. Dzisiaj wielu myśli, że to całkiem OK nienawidzić kogoś, kto myśli inaczej niż ja… Ale jako neurochirurg mogę was zapewnić, że wszystkie nasze mózgi wyglądają tak samo, bez względu na kolor skóry czy partyjną przynależność”. W innej rozmowie powiedział, że wierzy, iż „ludzie zaczynają myśleć samodzielnie” i zaczynają dochodzić do wniosku, że „zawodowi politycy nie rozwiążą ich problemów”. – Ten kraj nie został stworzony dla klasy politycznej, ale dla nas, narodu – oznajmił jeszcze innym razem Carson. I pewnie takie słowa, pełne prawdy i „apolityczne” – nietestowane w badaniach – sprawiają, że prezydentem Ameryki raczej nie zostanie. Ale warto obserwować, co się stanie z doktorem o niezwykle sprawnych dłoniach.

About this publication