The BittersweetAmerican Year 2008

<--

Słodko-gorzki amerykański rok 2008

Marcin Bosacki, Waszyngton

2009-01-02, ostatnia aktualizacja 2009-01-01 16:40

Amerykanie kończą 2008 rok mieszanką, w której jest tyle samo obaw, co nadziei.

Gdy zapytałem kilku moich amerykańskich sąsiadów, jaki był dla Stanów Zjednoczonych rok 2008, odpowiadali: historyczny – dzięki wyborowi Obamy, ciężki – z powodu potężniejącego z miesiąca na miesiąc kryzysu gospodarczego, zwariowany – bo najpierw wszyscy bali się rekordowo wysokich cen benzyny a teraz, choć są rekordowo od wielu lat niskie, u mało kogo wywołuje to euforię. W końcu ktoś rzucił: Bitter-sweet! Słodko-gorzki. Ten rok był dla nas słodko-gorzki, dziwny, niepewny! Wszyscy się zgodzili.

“Kryzys” i “Obama” były najpopularniejszymi słowami roku. Że kryzys gospodarczy będzie tak głęboki, rok temu w Ameryce mało kto się spodziewał. Wszyscy powtarzali już, że idzie recesja, ale uspokajali się: Takich recesji przeżyliśmy już wiele. Wszyscy martwili się plagą złych kredytów hipotecznych, ale słyszeli zewsząd słowa pocieszenia, że te dawane na wariackich zasadach kredyty to tylko 12 proc. rynku. Że nauczkę dostaną głupcy, który je brali, choć ich nie było na nie stać oraz pazerni bankowcy, którzy im je dawali.

Wszystko to okazało się nieprawdą. Recesja już jest głęboka (według szacunków 6-8 proc. w IV kw.), choć nie wiadomo wciąż, jak długo potrwa. Bezrobocie jest połowę wyższe niż w 2007 r. Kryzys złych kredytów hipotecznych zainfekował cały system finansowy. Nauczkę dostali w Ameryce wszyscy.

Wstrząs nie jest apokalipsą

Ale ci, którzy mówią, że obecny kryzys to powtórka Wielkiego Kryzysu z lat 30., bredzą. Nie przeczytali ani jednej książki o tym, jak wówczas wyglądała Ameryka. Tysiące żebraków na ulicach każdego z miast, na wsiach powrót do zbieractwa jagód i grzybów jako podstawowego źródła wyżywienia, dzieci idące zimą do szkoły co drugi dzień, bo rodzeństwo musiało nosić na zmianę jeden płaszcz…

Obecny kryzys na pewno jest bolesny, ale Ameryka wchodzi weń z zupełnie innego poziomu. W tym roku, owszem, widziałem w Denver czy Phoenix ulice, na których co trzeci dom miał wywieszkę: “Foreclosure”, czyli na sprzedaż – z powodu kłopotów kredytowych właścicieli. Ale większość dzielnic w USA nadal przypomina moje osiedle, w którym wyprowadza się właśnie jedno, starsze małżeństwo. Spory dom był dla nich za duży, kryzys jedynie przyspieszył decyzję o przeprowadzce do mniejszego i tańszego domu.

Media w USA napawają się właśnie informacją, że sprzedaż detaliczna w okresie przedświątecznym spadła o 5-8 proc. Ale po pierwsze, bez aut i benzyny spadła mniej, bo o 2-4 proc., a handel w internecie prawdopodobnie w ogóle nie poszedł w dół. Po drugie, nawet jeśli te pierwsze liczby są prawdziwe, to co one naprawdę oznaczają? Ano to, że przeciętny Joe Smith zamiast – jak rok temu – 20 prezentów dla żony i dzieci, kupił teraz 18-19.

Te liczby nie są wzięte z sufitu. Gdy zadzwoniliśmy do przyjaciół Amerykanów w Boże Narodzenie o godz. 1 po południu, nadal rozpakowywali i przymierzali dziesiątki prezentów (w USA daje się je rano w święto, a nie w Wigilię jak w Polsce). Domy amerykańskie słyną z tego, że szafy zawalone są rzeczami używanymi raz na dwa lata, a piwnice – nie używanymi w ogóle. Może przez kryzys trochę ich ubędzie.

Nie chcę trywializować tego kryzysu. To, że za rok może być tu 10 proc. bezrobotnych – ponad dwa razy więcej niż 24 miesiące temu – jest dla tego kraju wstrząsem. Ale wstrząsem właśnie, nie apokalipsą.

W Ameryce są dziś miliony osób, które z powodu złych kredytów przenoszą się z domów do wynajętych mieszkań czy wprowadzają na powrót do rodziców. Ale są i miliony młodych małżeństw, które właśnie zastanawiają się, czy już kupować dom, czy czekać, bo ceny jeszcze spadną. I miliony, dla których – jak dla moich sąsiadów – najważniejsze pytanie brzmi: Kupować akcje przy Dow Jonesie na poziomie 8000-8500 czy czekać na 7500?

Doniesienia o nieodwracalnym upadku Ameryki w mediach europejskich są jakoś zrozumiałe – wyszydzanie Ameryki jest naszym sportem kontynentalnym. A w mijającym roku powodów do tego było w istocie więcej niż zwykle. Ale dlaczego porównania z Wielkim Kryzysem są też popularne w gazetach i telewizjach w USA?

Eric Weiner, autor świetnej książki “Geografia szczęścia. W poszukiwaniu najszczęśliwszego miejsca na ziemi”, napisał przed paroma dniami, że winne jest nie tylko tradycyjne czarnowidztwo mediów (“dobra wiadomość to żadna wiadomość”). Winna jest sama natura ludzka. “Badania dowodzą, że dużo mniej cieszymy się, gdy wygramy na loterii 100 dolarów, niż martwimy, gdy 100 dolarów stracimy. A zwłaszcza, gdy ktoś nam je ukradnie. A tak właśnie wielu z nas czuje się w tym kryzysie. Że zostaliśmy oszukani i zdradzeni przez bogatych i potężnych” – pisze Weiner.

Największa nadzieja w Obamie

Wielu Amerykanów w istocie uważa, że odchodzący rząd George’a Busha ich zdradził. Raz – przez niewystarczającą kontrolę instytucji finansowych. A dwa – gdy się wreszcie tymi instytucjami zajął, to w sposób chaotyczny i panikarski ofiarował im 700 mld dol.

Poczucie zdradzenia i naprawdę powszechne rozczarowanie, ba!, znudzenie Bushem stoi w całkowitym kontraście do oczekiwań wobec nowego prezydenta.

Wybór Obamy to chyba jednak najważniejsze wydarzenie roku w USA. Dwa lata temu nie znała go większość Amerykanów. Rok temu nadal był w cieniu Hillary Clinton. Dziś jest nie tylko prezydentem elektem, ale i największą nadzieją Amerykanów i całego świata.

Obama jest symbolem, ogniskuje się w nim optymizm jego rodaków, wiara, że – jak mówi mój sąsiad Phil – “w Ameryce rządy niekompetencji nigdy nie są długie”.

Trzy czwarte Amerykanów jest dumnych, że wybrali pierwszego niebiałego prezydenta. Ale nie tylko z tego. Obama nadal jest w wielu sprawach niewiadomą, nie są jasne jego decyzje w kluczowych kwestiach gospodarczych i międzynarodowych. Ale Amerykanom podoba się jego spokój.

To, że jego plany naprawy gospodarki USA z propozycjami Busha łączy tylko słowo: “pakiet” i wysokość czeków – co najmniej 700 mld dol. A Bush wydał te pieniądze na pomoc bankom, z grubymi miliardami nie wiadomo właściwie, co się stało. Obama obiecuje co najmniej trzy czwarte ze swego pakietu przeznaczyć na inwestycje w drogi, internet, służbę zdrowia. To też budzi kontrowersje, ale dwie trzecie Amerykanów “pakiet Obamy” popiera. Tak jak dwie trzecie “pakiet Busha” uważa za katastrofę.

Podobnie jest z polityką zagraniczną. Tuż przed wyborami jeden z licznego grona doradców Obamy tak mi tłumaczył: – Wiemy, że nie możemy powtarzać błędów Busha – nadmiernej pychy. I wiemy, że dostaniemy kredyt zaufania, coś, czego dramatycznie brakowało ekipie Busha, nawet gdy mieli dobre pomysły. Ale nie wiemy, jakie czekają nas wyzwania, jakie będą nasze priorytety i jakimi będziemy dysponowali narzędziami.

Teraz ludzie Obamy wiedzą już wiele więcej. I choć wyzwania są gigantyczne, a oni milczą na temat, jak im sprostać, to zaufanie do polityki zagranicznej USA w ostatnich miesiącach rośnie. Częściowo dlatego, że Obama po prostu nie jest Bushem. Częściowo – bo dobrał na najważniejsze stanowiska ludzi środka, i to najpotężniejszego kalibru – Clinton na szefową dyplomacji, generała Jamesa Jonesa na doradcę ds. bezpieczeństwa i zostawił ministra obrony Roberta Gatesa.

Świetny publicysta ekonomiczny “Washington Post” Robert Samuelson napisał: “Wiemy, że rok 2008 – tak jak 1932 i 1980 – oznacza dla amerykańskiej gospodarki i ładu społecznego przełom. Ale to, co przed nami, zasłania mgła. Wielką lekcją tego roku jest to, jak mało rozumiemy i potrafimy kontrolować gospodarkę. Wysiłki, by pokonać recesję, zapewne się powiodą, ale gwarancji nie ma. Nasza ignorancja uczy nas pokory”.

Ale, powtarzając za Markiem Twainem, pogłoski o śmierci Ameryki są mocno przesadzone.

Jak mówi mój sąsiad Phil: – Nadal miliony ludzi, zarówno robotników z Meksyku, jak naukowców z Azji i Europy, dobijają się, by u nas pracować. Przy każdym kryzysie na świecie wszyscy zwracają się o pomoc do Waszyngtonu. Póki to się nie zmieni, nie uwierzę w upadek Ameryki.

Źródło: Gazeta Wyborcza

About this publication