Lessons for Obama

<--

Lekcje dla Obamy

Marcin Bosacki

2009-02-09, ostatnia aktualizacja 2009-02-08 16:58

Przez ostatni tydzień młody prezydent USA nauczył się być może więcej niż przez całą swą karierę polityczną. Nauczył się na pewno, że rządzenie jest trudniejsze niż wygranie najbardziej wyczerpującej kampanii wyborczej w dziejach ludzkości. Obama uczył się – i każdego kolejnego dnia uczy – na brutalnych kuksańcach od innych i na własnych błędach.

Wie już, jak trudno mu będzie dotrzymać dwóch swych największych obietnic lub zachować pozory, że ich dotrzymuje (w polityce często to jedno i to samo).

Obietnica pierwsza, że przynosi wielką zmianę do Waszyngtonu, że odnowi to miasto, a wraz z nim całą politykę USA, legła w gruzach wraz z kandydaturą niedoszłego ministra zdrowia Toma Daschle.

Daschle był jednym z najbliższych Obamie ludzi – a jednocześnie jednym z symboli tego, przeciwko czemu Obama prowadził przez dwa lata kampanię – układom waszyngtońskim. Daschle nie tylko zalegał ze 146 tysiącami dolarów podatków. Większy kontrast z retoryką Obamy stanowiło to, co Daschle robił – od czasu gdy w 2004 roku wyborcy go przepędzili po 18 latach z Senatu – najzupełniej legalnie. Czyli zarabianie ogromnych pieniędzy (2 miliony dolarów tylko w 2008 roku) na dokładnie nie wiadomo czym, czyli najpewniej załatwianiu “dojść”.

Daschle był “doradcą” wielkiej firmy prawniczo-lobbystycznej załatwiającej w Waszyngtonie interesy firmom m.in. z branży farmaceutycznej. Oficjalnie nie był lobbystą, dlatego Obama mógł (zanim go nie porzucił) stwarzać pozory, że promując go na ministra, przestrzega zakazu zatrudniania lobbystów do pracy w rządzie w swoich dziedzinach.

Gdy afera podatkowa wyszła na jaw, Obama jeszcze bronił przyjaciela retoryką “może nagrzeszył, ale to fachowiec”. Jest w niej sporo racji, ale jest podstawowy dla Obamy kłopot. On nie obiecywał Amerykanom rządu fachowców, obiecywał rząd zmiany, zerwanie z układami i odnowę moralną. Daschle musiał polecieć.

Trochę przez przypadek upiekło się (bo był pierwszy) innemu niepłacącemu podatków ministrowi – szefowi departamentu skarbu Timowi Geithnerowi. I prawda jest taka, że jeśli Geithner okaże się świetnym ministrem, Amerykanie te podatki mu wybaczą. Ale jeśli okaże się ministrem słabym, Obama i tak będzie musiał go zwolnić, a koszty polityczne będą wielokrotnie większe niż byłyby teraz.

Obama wyzbył się w podobnie bolesny sposób innego swego złudzenia (jeśli w istocie je miał) o polityce “ponadpartyjnej”. Pakiet stymulacyjny, najważniejsza ustawa początku prezydentury, napotkała w Kongresie na ogromne kłopoty. Obama oskarża Republikanów, że ci wykazali się betonowym uporem; Republikanie Obamę, że w ogóle nie chciał z nimi negocjować. I obie strony mają swoje racje. Tak czy owak Obama pod koniec tygodnia był już tak wściekły, że zapewnienia o wspólnej walce z kryzysem zastąpiły okrzyki, że “nie będzie dogadywał się z Republikanami kosztem obywateli Ameryki”…

Obama musi się pogodzić z tym, że opozycja może mieć zupełnie inne pomysły na uzdrawianie gospodarki. A przede wszystkim z prostą prawdą: opozycja z definicji ma oponować, sprzeciwiać się władzy. Gdyby była od klepania rządzących po plecach, nazywałaby się klepozycją.

Opozycja jednoczy się z władzą tylko w stanie absolutnej konieczności. Obama starał się stworzyć w ostatnim tygodniu takie wrażenie. Dlatego porzucił w tych dniach swą sławną (i poniekąd piękną) retorykę nadziei. Nauczył się, że dużo silniejszym narzędziem polityki jest strach. Dlatego on i jego rzecznik codziennie mówili w tych dniach o możliwej katastrofie i o tym, że stoimy nad przepaścią. Grozili Republikanom, że naród patrzy na tych, którzy nie chcą znad tej przepaści ojczyzny wyciągać, czyli pakietu Obamy przyjąć.

Kłopot polega na tym, że naród nie do końca wierzy, że pakiet Obamy to jedyny ratunek. Poparcie dla planu spadło w dwa tygodnie z 63 do 51 proc; większość Amerykanów uważa, że pakiet powinien być mniejszy niż to, co proponują Demokraci.

Co ciekawe, samego Obamę wciąż popiera prawie dwie trzecie rodaków. W tym paskudnym dla niego tygodniu nowy prezydent miał chwile wielkie. Gdy odważnie spotkał się z członkami rodzin ofiar 11 września i ataku al Kaidy na USS “Cole”, z których wielu potępiało jego decyzję o zamknięcia Guantanamo. Albo gdy przedstawiając swą ekonomiczną radę ds. kryzysu, powiedział: – Są wśród nas bankowcy i menedżerowie, profesorowie i związkowcy, ekonomiści i ci, co tylko udają ekonomistów… Śmiała się z tego cała Ameryka.

Obama jest politykiem o wielkim talencie. Na pytanie, czy będzie wspaniale rządził, ostatni dni nie dały nam odpowiedzi.

About this publication