The Last of the Mighty Kennedys

<--

Ostatni wielki Kennedy

Piotr Gillert 26-08-2009, ostatnia aktualizacja 26-08-2009 22:05

Śmierć Edwarda Kennedy’ego to koniec pewnej epoki. – Był największym senatorem naszych czasów – stwierdził prezydent Obama

źródło: AFP

+zobacz więcejKennedy – patriarcha liberałów

Masywna głowa z bujną czupryną siwych włosów, szeroka, zwykle czerwona twarz typowa dla potomka Irlandczyków. Edward Kennedy był przez dziesięciolecia jednym z najlepiej rozpoznawalnych aktorów amerykańskiej sceny politycznej. Dla liberałów był patriarchą, dla wielu republikanów – wcieleniem lewicowego zła. Dla innych – ostatnim z wielkich Kennedych. Podczas niemal półwiecznej kariery na Kapitolu wygrał niejedną ważną bitwę. W tej najważniejszej – z nowotworem mózgu – był jednak bez szans. Zmarł w swym domu w rodzinnym Massachusetts. Jako jedyny z czterech braci dożył starości. Miał 77 lat.

Urodzony do polityki

– Moje dzieci słuchały politycznych kołysanek – powiedziała kiedyś jego matka Rose. Początkowo wydawało się jednak, że Edward słuchał innych melodii. Uważano, że pod względem talentu politycznego ustępuje zarówno Johnowi, jak i Robertowi.

Do wielkiej polityki trafił tylnymi drzwiami. Gdy w 1961 roku John został prezydentem USA, rodzina uznała, że jego miejsce w Senacie powinien zająć właśnie Ted. Miał niewielkie doświadczenie w polityce i brakowało mu jeszcze dwóch lat do trzydziestki, czyli wieku, w którym zgodnie z konstytucją można zostać senatorem. Wszystko to nie zraziło rodziny: mandat na dwa lata trafił w ręce zaprzyjaźnionego polityka, który usunął się w cień, gdy przyszedł czas wyborów. Zgodnie z planem Edward wygrał w cuglach, choć rywal z jego własnej partii zarzucał mu, że jest rozwydrzonym leniem, który nigdy nie tknął prawdziwej pracy i gdyby nie nazywał się Kennedy, „jego cała kandydatura byłaby farsą”.

Wkrótce złota era Kennedych miała jednak dobiec gwałtownego i tragicznego końca. Najpierw John, a potem kandydujący do Białego Domu Robert zostali zabici przez zamachowców. Sam Edward cudem wyrwał się z uścisków śmierci, wychodząc cało z wypadku lotniczego w 1964 roku.

I gdy wydawało się, że klątwa Kennedych (najstarszy brat zginął na wojnie) nie działa w jego przypadku, wydarzyło się coś, czego potem wstydził się do końca życia. W 1969 roku, gdy powszechnie mówiono o nim jako kolejnym Kennedym skazanym na Biały Dom, Ted spowodował wypadek samochodowy, w którym zginęła jadąca z nim kobieta. Ich auto wpadło do jeziora, Kennedy zamiast ratować pasażerkę, uciekł z miejsca wypadku i nie zawiadomił policji. Stało się jasne: Ted Kennedy nigdy nie zostanie prezydentem (co potwierdziło się, gdy dekadę później poniósł klęskę w prawyborach).

Od tamtej pory całą energię wkładał w pracę w Senacie, w którym spędził w sumie prawie 47 lat. W Waszyngtonie mówi się, że na każdej ważniejszej ustawie dotyczącej praw wyborców, ochrony konsumentów, reformy zdrowia, imigracji czy bezpieczeństwa pracy, jaka powstała w ostatnim półwieczu, są jego odciski palców. Zawsze był gejzerem, czasem nieco chaotycznej, energii. Jedni twierdzili, że ucieka w ten sposób od mrocznych wspomnień z przeszłości, inni – że jest jak rekin, który musi się ciągle ruszać, by żyć. Jeszcze inni byli zdania, że zachowuje się jak każde zepsute dziecko z obrzydliwie bogatej rodziny.

Chociaż bogactwo było dla niego naturalnym stanem bycia, stał się obrońcą ciemiężonych. Walczył o pełne prawa wyborcze dla czarnych i prawa obywatelskie dla nielegalnych imigrantów. W kraju, w którym o socjalizmie mówi się nierzadko jak o wstydliwej chorobie z odległych krain, Kennedy nie bał się wygłaszać płomiennych przemówień w obronie „robotniczej biedoty” czy potępiających „wyzyskiwaczy z Wall Street”.

Naczelny wróg prawicy

Był naczelnym anty-Reaganem w czasach, gdy Reagan był politycznym półbogiem, oraz arcyliberałem, gdy w latach 90. republikanie przeprowadzili konserwatywną rewolucję w Kongresie. Republikanie przez dziesięciolecia straszyli nim wyborców, kreśląc przerażającą wizję Ameryki na wzór jego ideałów. Był też ulubionym celem ataków słynnego prawicowego komentatora radiowego Rusha Limbaugh. – Na Teda Kennedy’ego nie da się niestety zwalić wszystkich nieszczęść – przyznał niedawno republikański senator Chuck Hagel.

Z kolei wielu ludzi z lewicy krytykowało Kennedy’ego za to, że roztrwonił znaczną część politycznego kapitału na bezproduktywne potyczki z prawicą.

Niewątpliwie najsłynniejsza z takich potyczek miała miejsce w 1987 roku przy okazji nominacji konserwatysty Roberta Borka do Sądu Najwyższego. – Ameryka według Roberta Borka to kraj, w którym kobiety byłyby zmuszone do potajemnych aborcji, czarni musieliby siedzieć osobno w restauracji, bezkarni policjanci mogliby się włamywać nocą do domów obywateli, a dzieciom nie pozwalano by się uczyć o ewolucji – grzmiał Kennedy przed telewizyjnymi kamerami, w zasadzie pogrążając nominację sędziego jeszcze przed rozpoczęciem dyskusji na jej temat. Prawica nigdy mu tego nie zapomniała.

Ale sam Kennedy wielokrotnie udowodnił, że potrafi współpracować z ludźmi z drugiej strony politycznej barykady. Stworzył nawet tymczasowy sojusz z George’em W. Bushem, forsując wspólnie z republikańskim prezydentem ustawę o reformie szkolnictwa. Jednym z jego najbliższych przyjaciół na Kapitolu był Orrin Hatch, mormoński senator z prawicowego stanu Utah.

Wino, kobiety i śpiew

– Jeśli szukasz Kennedy’ego, nasłuchuj, gdzie się śmieją – mawiał o nim senator Chris Dodd. Ted słynął z rubasznego, czasem wręcz grubiańskiego poczucia humoru. Potrafił się przebrać za Batmana podczas świątecznego balu na Kapitolu i naśladować psa szczekającego w lotniskowej poczekalni.

Był kobieciarzem i nie stronił od kieliszka. Potrafił pić na umór, mieszając czerwone wino ze scotchem i wódką. Po paru głębszych lubił śpiewać. Liczne romanse doprowadziły do rozpadu jego pierwszego małżeństwa. W 1987 roku prasę obiegły doniesienia o jego seksualnych wyczynach na podłodze waszyngtońskiej restauracji (w towarzystwie ponętnej lobbystki), a dwa lata później paparazzim udało się sfotografować go w podobnej sytuacji na łodzi u wybrzeży Francji (tym razem z modelką). – Ależ mamy przywódców w tym kraju! – komentował własne wyczyny z rozbrajającym uśmiechem.

Niedokończone dzieło

Reforma zdrowia, której przeprowadzenia podjął się Barack Obama, była ukochanym dzieckiem Kennedy’ego. Od lat 80. nawoływał do wprowadzenia obowiązkowych ubezpieczeń, które gwarantowałyby opiekę zdrowotną wszystkim Amerykanom. Liczył, że przed śmiercią uda mu się doprowadzić do przyjęcia reformy. Wydaje się jednak, że Ameryka nie jest jeszcze na nią gotowa. „Zamknął się ważny rozdział w naszej historii” – stwierdził Obama w wydanym na wieść o śmierci Kennedy’ego oświadczeniu.

Rzeczpospolita

About this publication