Taking Obama’s Nobel Prize Away

Edited by Harley Jackson

<--

Europa ma takiego prezydenta USA, o jakim marzyła, ale ma z nim problem – trzeba mu będzie odebrać Pokojową Nagrodę Nobla. Po roku Obamy w Europie słychać głównie lament. Obama nadał Ameryce sympatyczny wizerunek, ale nie zmienił faktu, że jest przede wszystkim prezydentem Stanów Zjednoczonych, którego obowiązkiem jest dbać przede wszystkim o interesy swego kraju.

Niektóre europejskie reakcje przypominają westchnienia zawiedzionej kochanki. Kroplą, która przelała kielich goryczy, stała się odmowa Obamy wzięcia udziału w tradycyjnym, w tym roku w Hiszpanii, szczycie Europa – USA.

Do nadejścia Obamy dwa razy do roku spotykali się rotacyjny przewodniczący Unii Europejskiej z prezydentem 50 stanów USA. Nie jest to pierwszy akt “lekceważenia” Europy przez Obamę. Nie było go na 20-leciu upadku muru w Berlinie ani 1 września na Westerplatte. No i aby ogłosić kosztem tarczy zmianę polityki wobec Rosji, wybrał sobie datę akurat 17 września.

Przerwijmy ten remanent. Ważniejsze są powody tego afrontu. Mamy do wyboru dwie hipotezy. Pierwsza krótka: Obama ma pilne sprawy na głowie w domu, np. reformę służby zdrowia czy bezrobocie. Mała poprawka: bardzo zajęty w domu Obama uda się jednak w tym roku do Indonezji, Australii i w inne, ciekawsze widocznie niż Europa strony wielobiegunowego świata.

Druga, dłuższa hipoteza zakłada, że skoro zimna wojna przeszła do historii, to amerykańska strategia globalna ulega zmianie, bo transatlantycka solidarność nie może już polegać tylko na strachu przed ZSRR. Zdaniem ekspertów prawdziwym zagrożeniem dla relacji transatlantyckich nie jest puste krzesło Obamy na bankietach, lecz niezdolność rządów europejskich do przystosowania się do zmian zachodzących na świecie.

Z Brukseli widać to gołym okiem. Obecna Europa Ameryki nie kusi. Waszyngton liczył na Lizbonę. Ten z takimi bólami urodzony traktat miał nareszcie dać Europie osławiony “numer telefonu”, przez który prezydent USA miałby bezpośredni kontakt z politykiem jeżeli nie o tych samych, to w każdym razie o rozległych i jasnych prerogatywach, uprawnionym do reprezentowania 27 członków Unii. Nie tylko w dziedzinie trudnych, ale rozwijających się kontaktów gospodarczych, a także wielkich politycznych wyzwań XXI wieku: terroryzmu, Iranu, Afganistanu, energii, cyberwojny

No i Obama zadzwonił. Usłyszał głos z flamandzkim akcentem Hermana Van Rompuya i z angielskim akcentem jakiejś baronowej. Postacie z drugiej ligi, tak dobrane, by decyzje ciągle mogły zapadać nie w Brukseli, ale w najważniejszych stolicach. To tak jakby na prezydenta USA Amerykanie wybrali jakiegoś powiatowego sędziego, a politykę zagraniczną powierzyli prowincjonalnemu szeryfowi i kazali im odpowiadać na telefony np. Putina czy Hu Jintao w sprawie broni atomowej.

Może Obama zrozumiał, że wielkie państwa europejskie mają Lizbonę w nosie. I uznał, że skoro i tak musi rozmawiać ze wszystkimi oddzielnie, to nie ma ochoty przeprawiać się przez Atlantyk, by wziąć udział w plenum, które nie wniesie niczego, o czym CNN nie mogłaby od razu donieść.

Może Obama uznał, że nie potrzebuje towarzystwa do wzajemnego poklepywania się, ale potrzebuje partnerów do strategii, i że łatwiej o to będzie w NATO. A Nobla i tak Obama oddać nie może, bo ów milion euro już wydał. Na partnerów. Biednych.

About this publication