Who Wins Out on Revolutions?

<--

Z przełomowymi zmianami w Afryce Północnej jest jak z kryzysem finansowym: prawie nikt ich nie przewidział, ale każdy próbuje ogłosić się zbawcą. Zachód nie tylko wykazał się hipokryzją, zawierając lukratywne kontrakty z arabskimi dyktatorami czy też dając doktoraty ich synom, ale także przespał źródła fermentu ze strony aspirujących społeczeństw. Śledzono potencjalne źródła ekstremizmu islamskiego, a tymczasem rewolucjoniści nie odwołują się do religii. Dopiero teraz Waszyngton i Bruksela próbują ustalić, kto jest kim w nowych rządach w regionie oraz w rebelii dążącej do obalenia Kaddafiego.

Paradoksalnie ten brak rozpoznania może obu stronom wyjść na zdrowie. Jednym ze źródłem sukcesu żywiołowych przemian jest to, że nikt z wielkich tego świata nie maczał w nich palców. Wszystko wydarzyło się z pozoru przez przypadek. Obcy “szatani” nawet nie mieli szansy, żeby zadziałać, bo nie mieli zielonego pojęcia, co się dzieje.

Można powiedzieć, że to wielka porażka Stanów Zjednoczonych i Europy, jeżeli nie są w stanie przewidzieć czegokolwiek, ich służby rozmaitej maści niczego nie sygnalizują i wreszcie ich przywódcy nie mają specjalnie istotnej funkcji w trakcie samych rewolucji. Prezydent Obama w miarę rozwoju sytuacji odzyskiwał swoją polityczną zadziorność i genialny instynkt, który sprawił, że dla postronnego obserwatora mógł uchodzić niemal za architekta demokratycznych przemian w świecie arabskim. Moc sprawcza Stanów Zjednoczonych nie okazała się jednak decydująca dla samego przebiegu kluczowych wydarzeń. Waszyngton nie przestawiał pionków na geopolitycznej szachownicy.

Niemniej jednak, gdy w grze jest demokracja i odzyskanie wolności, nie ma kraju, który byłby bardziej naturalnym punktem odniesienia. Poza tym, jak trwoga, to do Waszyngtonu. Środowy apel libijskich rebeliantów o interwencję amerykańskiego lotnictwa pokazał, że tylko Stany Zjednoczone liczą się, gdy w grę wchodzi interwencja wojskowa. Nie znaczy to, że Waszyngton uzna wysłanie myśliwców za najbardziej racjonalne zachowanie. Prezydent Obama zdążył ze wstrzemięźliwości uczynić cnotę. Ale na pewno USA będą sprawiały wrażenie, że mogą to zrobić.

Europa tymczasem, znajdująca się w fazie zwijania bardziej niż rozwijania swojej wojskowej obecności w świecie, ma większą łatwość w oferowaniu miękkiej pomocy, od ratowania uchodźców poczynając. Czas na Europę przyjdzie, gdy kurz i emocje opadną i w Afryce Północnej zacznie się oswajanie z nową rzeczywistością. Już pojawiają się w dyskusji mniej lub bardziej górnolotne pomysły na unijną ofertę, chociażby w postaci “Paktu na rzecz wolności”. Zaczęto szukać pieniędzy dla nowo wyzwolonych narodów. Jest rosnąca presja, aby znaleźć je na Wschodzie, wyjmując z koszyka przeznaczonego dla Ukrainy, Mołdowy i innych naszych sąsiadów. Pytanie, co jeszcze uda się Europie położyć na stole – otwarcie rynku, wsparcie w budowie instytucji? Jest wielka przestrzeń do zagospodarowania.

Wydarzenia w Afryce powodują coraz większą nerwowość w Chinach. Władze przezornie dokręcają mocniej śrubę i reagują na każdą próbę protestu. Nic nie wskazuje, aby skala niepokojów mogła w najbliższym czasie przybrać zbliżoną do afrykańskiej dynamikę. Potwierdzają to chińscy działacze praw człowieka. Władze przedawkowują w swojej reakcji z wielu powodów. Jednym z nich jest wielka zmiana warty na szczytach władzy, która szykuje się w przyszłym roku. Ostatnia rzecz, która jest w związku z tym potrzebna chińskim przywódcom, to twórczy ferment w kraju.

Powstaje pytanie, kto wygra na wydarzeniach w Afryce w dłuższej perspektywie. Czy Europa, bo wokół niej powstanie strefa stabilności w naturalny sposób do niej ciążąca? Czy Stany Zjednoczone, dla których demokratyzacja regionu może oznaczać szansę na odbudowanie wizerunku w krajach arabskich? Oby na demokracji, nawet ułomnej, bardziej zyskały demokracje. Oby potrafiły określić taką ofertę, której atrakcyjności nie przewyższą książeczki czekowe reszty światowych autokratów szykujących się do “pomocy” nowym afrykańskim rządom.

About this publication