Obama Tells Arabs "We Are with You"

<--

Obama mówi Arabom: Jesteśmy z wami

Barack Obama wygłosił mowę do świata arabskiego dramatycznie zmienionego po serii rewolucji. Obiecał poparcie – dyplomatyczne, polityczne i ekonomiczne – dla demokracji, które tam powstają.

“Panie prezydencie, niech tylko nie będzie to kolejne kazanie! Arabowie nie potrzebują już pięknych kazań, potrzebują, żeby z nimi rozmawiać, żeby coś konkretnego zrobić” – apelował przed przemówieniem Obamy Marwan Bishara, komentator telewizji Al-Dżazira.

Właśnie ta telewizja, kiedyś krytykowana w Waszyngtonie za antyamerykanizm i rzekome sprzyjanie terrorystom, okazała się znacznie większym promotorem demokracji (i rozsadnikiem dyktatur) niż Ameryka.

A “kazaniem” okazała się pierwsza mowa do Arabów, wygłoszona w 2009 roku w Kairze. Po dwóch latach mają oni wrażenie, że była tylko zbiorem pustych deklaracji. Czy tym razem było inaczej? Zapewne wielu Arabów będzie znowu kręcić głowami, bo Obama złożył wiele ogólnych obietnic, delikatne uderzył się w piersi w imieniu Ameryki, ale konkretów ogłosił niewiele.

Prezydent przyznał, że w ostatnich latach Arabowie mogli mieć wrażenie, iż USA realizują w regionie swoje interesy kosztem jego mieszkańców (np. niemal do końca wspierali proamerykańską dyktaturę Hosniego Mubaraka w Egipcie). – Ameryka ma teraz historyczną szansę, żeby pokazać, że godność tunezyjskiego sklepikarza, który dokonał samospalenia w proteście przeciw niesprawiedliwości, jest dla niej ważniejsza niż brutalna siła władzy – stwierdził Obama. (Samospalenie Mohammeda Bouaziziego było iskrą, która wywołała rewolucję w Tunezji a potem następnych krajach.)

Prezydent obiecał wymianę handlową i inwestycje w krajach, które obaliły dyktatury. – Poprosiliśmy Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy o plan pomocy rozwojowej dla Egiptu i Tunezji – mówił Obama.

Jeśli chodzi o konkrety, to ogłosił umorzenie miliarda dolarów egipskich długów wobec Ameryki (z 3,5 mld – więc niektórzy Egipcjanie już są rozczarowani) i kolejny miliard kredytu na budowę infrastruktury i tworzenie miejsc pracy. Powtarzał, że nie będzie stabilnego Bliskiego Wschodu, jeśli jego młodzi mieszkańcy nie zobaczą szansy rozwoju i poprawy swojego losu. Rewolucjoniści walczyli i walczą nie tylko o abstrakcyjną wolność, ale dlatego, że utracili wszelką nadzieję na zmianę i jedyną ich ambicją każdego ranka stało się przeżyć do wieczora.

– Przyszłość Ameryki jest związana z Bliskim Wschodem ze względów bezpieczeństwa, a także przez ekonomię i historię – tak prezydent zaczął swoje przemówienie. Uwaga ta była bardziej chyba skierowana do rodaków niż do Arabów. Nie wszyscy Amerykanie rozumieją, dlaczego USA ma inwestować – ekonomicznie w Egipcie lub militarnie w Libii, kiedy sami borykają się z kryzysem. Tym bardziej że np. wolne wybory w Egipcie mogą wynieść do władzy Bractwo Muzułmańskie, główną partię opozycyjną, która za Zachodem nie przepada.

Obama nie wymienił Bractwa z nazwy, choć aluzyjnie stwierdził, że go nie przekreśla z góry: – Będziemy ze wszystkimi, którzy popierają demokrację, nawet jeśli mają inne poglądy. Zdajemy sobie sprawę, że nie zawsze będą realizować politykę zgodną z naszymi długoterminowymi interesami.

Prezydent oczywiście nie mógł nie wspomnieć Osamy ben Ladena, którego amerykańscy komandosi zabili 2 maja. Powtórzył, że był on mordercą, a nie męczennikiem, a pokojowy bunt Arabów w Tunezji czy Egipcie przypieczętował klęskę ideologii Al-Kaidy opartej na przemocy i terrorze.

Al-Kaida interpretuje to inaczej: wczoraj opublikowała w internecie jedno z ostatnich nagrań Osamy, w którym wychwala on rewolucje w Egipcie i Tunezji jako “historyczną okazję dla muzułmanów, żeby wyzwolili się z dyktatur i dominacji Zachodu”.

Będziemy wszędzie bez wyjątku promować demokrację – mówił Obama w Kairze dwa lata temu, ale potem – jak poprzednicy – popierał zaprzyjaźnione reżimy lub wstrzymywał się z ich krytyką, kiedy tłumiły bunty.

Wczoraj Obama próbował zatrzeć złe wrażenie, krytykując władców Jemenu i Bahrajnu, którzy są sojusznikami USA. – Potrzebny jest dialog, a nie wtrącanie opozycji do więzień – mówił o Bahrajnie.

Ostatnią część przemówienia poświęcił Obama sprawie, w której poniósł na Bliskim Wschodzie najbardziej dotkliwą klęskę. W Kairze mówił, że Ameryka nie akceptuje żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu i uznaje prawo Palestyńczyków do wolności. Ale potem, mimo dwuletnich starań dyplomacji USA, nie udało się nawet doprowadzić do rozmów Izraela i Palestyńczyków, nie mówiąc już o jakimkolwiek porozumieniu. W zeszłym tygodniu specjalny wysłannik Obamy na Bliski Wschód George Mitchell załamany podał się do dymisji. Obama przyznał się do porażki, ale podkreślił, że nikt nie zmusi Izraela i Palestyńczyków do pokoju, muszą być na niego gotowi sami.

– Granice Izraela i Palestyny powinny być oparte na granicach z 1967 roku ze zmianami uzgodnionymi przez obie strony – stwierdził wczoraj Obama. Dodał, że Ameryka jest przyjacielem Izraela, dlatego musi mówić mu prawdę: obecnego status quo nie da się utrzymać. Palestyńczycy coś takiego chcieli zapewne usłyszeć, ale z oceną poczekają raczej do przyszłego tygodnia, kiedy w USA będzie premier Izraela Beniamin Netanjahu. Wtedy dopiero okaże się, jak bardzo Obama jest skłonny naciskać na “przyjaciela”.

W chwilę po wystąpieniu Obamy Netanjahu oświadczył, że granice 1967 r. byłyby dla Izraela nie do obrony.

Źródło: Gazeta Wyborcza

About this publication