Barack Obama’s Swan Song

<--

Jako jedną z głównych przyczyn klęski Niemiec nazistowskich w czasie II wojny światowej podaje się najczęściej otwarcie zbyt wielu frontów działań militarnych. Wydaje się to logiczne i jak najbardziej zasadne, ponieważ żadna armia bez względu na zasoby demograficzne nie jest w stanie prowadzić wojny w wielu rejonach świata. W latach 1939-1945 szczególnie dobitnie widać to było jeszcze na przykładzie sojusznika III Rzeszy, czyli Japonii. Nadto nigdy nie dowiemy się, jak po początkowych fazach realizacji operacji „Barbarossa” (atak Niemiec hitlerowskich na ZSRR) potoczyłyby się losy sowieckiego imperium. Wszak, gdyby japońscy sprzymierzeńcy Hitlera uderzyli na Związek Radziecki od strony jego wschodnich rubieży, Stalin miałby skrępowane ręce w sprawie przerzucenia w krytycznym momencie doborowych oddziałów syberyjskich do Europy. A wówczas wojna mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej.

Drugim powodem przegranej III Rzeszy według wielu historyków jawi się być nadmierna wiara führera w swój talent dowódczy i zmysł stratega wojskowego. Szacuje się, iż gdyby niemieccy generałowie posiadali na polu bitwy większą swobodę działania, kampania chociażby w Rosji przebiegłaby jeśli nie w pomyślnym kierunku, to przynajmniej reperkusje przegranej nie byłyby aż tak tragiczne. Wnioskować stąd należy, że jednym z ważniejszych sojuszników aliantów był…sam Hitler czy raczej jego dyletanctwo, prowadzące konsekwentnie jednostki Wehrmachtu ku otchłani druzgocącej klęski. Przywódca nazistowskich Niemiec bardziej dbał o umacnianie swojej władzy, a więc także wizerunku osobistego jako zbawcy upokorzonego w latach 1914-1918 kraju, niż o rzeczywiste interesy państwa. Te zaś coraz rzadziej okazywały się tożsame ze zindywidualizowanymi potrzebami dyktatora, oscylującymi wokół procesu kreacji własnego wizerunku.

A teraz po historycznym wstępie proponuję odpowiedzieć sobie na jedno samo nasuwające się pytanie: tzn. czy zgubne decyzje i zachowania przywódcy III Rzeszy nie nasuwają państwu pewnych analogii? Nie chodzi mi bynajmniej o modne ostatnio posądzanie kogoś o faszystowskie skłonności. Mam na myśli raczej podobieństwa do samych sytuacji, a nie charakterów. We współczesnym świecie przecież nie brakuje wciąż nie rozwiązanych konfliktów zbrojnych, w których nader często jako jedna z walczących stron występują Stany Zjednoczone. Chcąc nadal odgrywać rolę globalnego żandarma, włączają się w mniejszym lub większym stopniu w kolejne kampanie militarne. Niekiedy granicą zaangażowania pozostaje tylko aktywna dyplomacja, lecz zwykle kończy się ze strony Amerykanów na pójście o krok dalej. Tych kroków zresztą było o wiele więcej, na tyle dużo, że Waszyngton zapędził się w końcu w taki gąszcz komplikacji, z którego wyjście jest rzeczą niezwykle trudną, jeśli nie niemożliwą. Po Afganistanie oraz Iraku militarne poparcie wolnościowych aspiracji Libijczyków przez USA było już co prawda mocno ograniczone, ale trudno tak naprawdę z całą pewnością orzec, czy stało się tak po wyciągnięciu wniosków z przeszłości, czy może raczej jest to jedynie rezultatem zmiany priorytetów amerykańskiej polityki zagranicznej. Dodajmy priorytetów okrojonych przez ekonomiczne, pokryzysowe ograniczenia. Ale czy w przypadku Stanów Zjednoczonych w ogóle załamanie finansowe miało tak naprawdę poważniejszy wpływ na zmniejszenie potencjału militarnego kraju poza jego granicami? I jaki ewentualnie jest tego przejaw oprócz rezygnacji z pierwotnych planów dotyczących tarczy antyrakietowej (radar w Czechach, rakiety w Polsce)? Wszak pierwszy projekt budowy globalnego parasola antyrakietowego także upadł bardziej wskutek sprzeciwu ze strony Rosji, niż przez konieczność reorganizacji finansów publicznych, mocno ostatnio nadwyrężonych. Tak czy inaczej Ameryka po dziś dzień płaci koszty zaangażowania się na wielu frontach. Na razie nie wróży im to aż tak katastrofalnych skutków, jak miało to miejsce w przypadku nazistowskich Niemiec. Na razie… Ale przecież nawet w podobnych trudnych, kontrowersyjnych kwestiach „nigdy nie mów nigdy”. Teza jaka w odniesieniu do współczesności wydaje się nierealna, abstrakcyjna, może się zaskakująco szybko i dokładnie ziścić.

Również ignorancja, która stała się uporczywą dolegliwością psychologiczną Hitlera, nie pozostaje obca i prezydentowi USA. Okazuje się bowiem, że jego publiczna deklaracja o wycofaniu się US Army z Afganistanu do 2014 roku była głęboko nie przemyślana, to znaczy wygłoszona bez jakichkolwiek konsultacji z wysokimi rangą dowódcami wojskowymi, w tym z gen. Davidem Petraeusem, kierującym operacją pod egidą NATO w Afganistanie. Czy jest zatem jakaś różnica między lekceważeniem oficerów przez Hitlera w czasie II wojny światowej, a obecną ignorancją prezydenta Obamy? Czy w przypadku Waszyngtonu kres tych obliczonych na umacnianie osobistego prestiżu prezydenta działań będzie równie spektakularny? Prawdopodobnie nie, lecz w jakimś stopniu odciśnie swój wpływ na bieżącą sytuację kraju na arenie międzynarodowej.

Obecny poziom stabilizacji polityki wewnętrznej Iraku oraz Afganistanu daleki jest od ideału. Pośrednim dowodem popierającym tą tezę są w pewnej mierze dwa brytyjskie filmy dokumentalne. W pierwszym pt. „Irackie szwadrony śmierci” z 2006 roku dowiadujemy się o szybkim po odniesieniu militarnego zwycięstwa przez zachodnią koalicję przekształceniu się stolicy kraju – Bagdadu w domenę wpływów bezwzględnych irackich służb specjalnych. Drugi film natomiast pt. „Reporter frontowy w Afganistanie” z 2009 roku pokazuje, że nowo tworzona armia afgańska długo jeszcze nie osiągnie pełnej gotowości bojowej do zapewnienia dostatecznego porządku w państwie. A już na pewno nie jest siłą zdolną skutecznie przeciwstawić się dobrze zorganizowanym i zaprawionym w partyzanckich bojach talibom. Czy zatem odtrąbienie sukcesu na wyrost, zbyt wcześnie nie jawi się być łabędzim śpiewem przed pozornie honorowym wycofaniem się z pochopnie wywołanej wojennej awantury? W tym sensie byłby to dla Amerykanów drugi Wietnam, po którym wszyscy widzieli, że Stany Zjednoczone przegrały tę wojnę, choć oczywiście nikt się do niewygodnych faktów publicznie nie przyznawał. Od porażki w Afganistanie też się wszyscy dystansują, mimo iż pierwotne cele absolutnie nie zostały osiągnięte, lub dokonano tego w mocno ograniczonym zakresie. Czas wcale nie goi rany. Pozostawia natomiast wyraźne blizny na fasadzie dużej części społeczności międzynarodowej, która dała się w afgańską wojnę wciągnąć. I teraz wspólnie ze Stanami Zjednoczonymi długo jeszcze będzie trawić przysłowiową łyżkę dziegciu w niewyczerpanej beczce miodu ogólnego samozadowolenia.

About this publication