The Indebted States of America

<--

Zadłużone Stany Ameryki

Pułapki pułapu

Ameryka przekroczyła już swój ustawowy pułap zadłużenia. Jeśli Kongres natychmiast go nie podniesie, może wybuchnąć kryzys finansowy gorszy niż w 2008 r.

Czy Ameryka może zbankrutować? Bankrut to ktoś, kto nie jest w stanie spłacać długów, więc inni nie chcą mu pożyczać. Chętnych do pożyczania Ameryce wciąż nie brakuje. Ale wciąż rosnące zadłużenie USA może mieć konsekwencje trudne dziś do wyobrażenia. Problemem, na razie, nie są same rozmiary długu – jest mniejszy niż amerykański PKB. Japonia ma dług dwa razy większy niż jej PKB, a nikt się nie martwi ani o jej wypłacalność, ani o konsekwencje zadłużenia dla siły waluty. Przeciwnie, Japończyków niepokoi, że jen jest wciąż tak mocny. Ameryka nie ma także problemu z kosztami zaciągania pożyczek – to nie Grecja, która musi płacić 20 proc. za swe trzyletnie obligacje. 10-letnie obligacje rządu USA kosztują go 3 proc. w skali rocznej.

Cały dług składa się z dwóch części: pierwsza, znacznie większa, to tzw. dług publiczny – zadłużenie wobec osób prywatnych i firm w Ameryce i poza nią oraz wobec banków centralnych innych krajów. Druga, mniejsza, to inwestycje rządu amerykańskiego we własne obligacje – dotyczy to głównie systemu emerytalnego, bo zgodnie z prawem składki emerytalne muszą być inwestowane w oprocentowane obligacje rządu. Z rachunkowego punktu widzenia i jedno, i drugie to taki sam dług, więc się go sumuje. I ta suma przekroczyła już statutowy limit, który wynosi dokładnie 14 294 mld dol. Albo do 2 sierpnia Kongres podniesie ten limit, albo pod nóż pójdą wydatki: teraz np. straszy się wstrzymaniem wypłaty emerytur czy pensji dla wojska.

Zatrważające są nie tyle rozmiary amerykańskiego długu, ile tempo, w jakim on pęcznieje. A dzieje się tak, bo Ameryka dorobiła się w ostatnim 10-leciu ogromnego deficytu budżetowego, nad którym coraz trudniej zapanować. W 2000 r., za Clintona, nadwyżka budżetowa przekraczała 230 mld dol. Ekonomiści łamali sobie wówczas głowę, co począć z ewentualnymi 2 bln dol. nadwyżki w budżecie, bo tyle majaczyło na horyzoncie. Dwie kosztowne wojny, dwie recesje, cięcia podatków i hojna refundacja leków dla emerytów zamieniły nadwyżkę w gigantyczny deficyt i ponad 14 bln dol. długu.

Właśnie o sposoby okiełznania tego deficytu toczy się ogromna batalia między prezydentem a republikanami. Na dodatek w tle hałasuje Tea Party (amerykański ruch społeczny o programie konserwatywno-libertariańskim), co może uatrakcyjnia widowisko, ale komplikuje poszukiwanie kompromisu. W tym roku deficyt przekroczy 1,6 bln i jeszcze długo nie zniknie. A każdy deficyt dokłada się do już istniejącego długu.

Czasu zostało mało. Naprzeciwko siebie pędzą tym samym pasem dwa ciężkie samochody. Jeśli któryś nie zjedzie z toru, czeka je śmiertelna kolizja. Kto pierwszy pęknie? To się nazywa w Ameryce chicken game. Chicken to w tym przypadku nie kurczak, lecz tchórz, ten, który pierwszy ustępuje. Zapasy między demokratami a republikanami w kwestii pułapu zadłużenia przypominają dziś tę grę.

Prezydent i demokraci mówią: tnijmy wydatki, ale nie na ślepo, żeby z tłuszczem nie pozbyć się i mięśni. Ale spójrzmy na możliwości wzrostu dochodów. Pod ręką leżą i aż się proszą, żeby je podnieść z ziemi, możliwości podwyżek podatków dla najbogatszych i dla niektórych uprzywilejowanych korporacji. Republikanie mówią: ciąć bez litości wydatki i zapomnijcie o jakichkolwiek podwyżkach podatków. Gdyby nie doszło do kompromisu, kraj zobaczyłby coś, czego jeszcze w swej historii nie doświadczył.

Profesor Austan Goolsbee, do niedawna szef rady doradców ekonomicznych prezydenta, powiedział, że jeśli spełni się najgorszy scenariusz i Kongres nie podniesie pułapu długu, skutki będą gorsze niż kryzys finansowy 2008 r. O długofalowych i głęboko sięgających negatywnych konsekwencjach takiego scenariusza nieustannie mówi sekretarz skarbu Timothy Geithner. Wtóruje mu szef banku centralnego Ben Bernanke. Ostrzegają też agencje ratingowe. Ale inni wiedzą lepiej.

Ujawnia się przerażająca ignorancja części tzw. elit politycznych. Ciekawe, czy przedstawiciele Tea Party zdają sobie sprawę, że wszystkie dochody budżetu państwa w tym roku (2173 mld dol.) nie wystarczą na pokrycie wydatków rządu na emerytury, zdrowie i zasiłki dla niepełnosprawnych i ubogich (2238 mld dol.). Więc gdyby rząd nie wydał ani centa na wojsko, służby graniczne, kontrolerów ruchu lotniczego, drogi, koleje, mosty, nauczycieli etc., nie wspominając o pomocy dla zagranicy, to i tak musiałby pożyczać. Gdy Michelle Bachman, nowa gwiazda Tea Party i kandydatka na prezydenta USA, twierdzi, że nie ma potrzeby podnoszenia limitu, bo wystarczy, aby skarb państwa płacił odsetki, to jeszcze można to zwalić na karb niedoświadczenia. Ale jeśli podobne bzdury wygaduje senator Jim DeMint, to coś innego.

Sytuacja oscyluje między katastrofą a absurdem.

Ci sami, których przerażają rozmiary długu, sprzeciwiają się podwyższeniu stawki podatkowej dla rodzin o dochodach ponad 250 tys. dol. z 35 proc. do 39,5 proc., jak to przewidywało prawo uchwalone za czasów George’a W. Busha. Twierdzą, że zdusi to bodźce dla przedsiębiorczości, choć od końca II wojny światowej aż do 1980 r. najwyższa stawka podatku dochodowego nie spadała poniżej 70 proc., a w latach 1954–63 – w sumie niezłych dla Ameryki – wynosiła 91 proc. A jednak nie zniechęciło to bogatych i przedsiębiorczych do inwestowania.

Prezydent Reagan obniżył ją do 50 proc., a pod koniec swej kadencji do 28 proc. Przy okazji niemal potroił zadłużenie Stanów Zjednoczonych. Gdy wprowadzał się do Białego Domu, dług publiczny Ameryki wynosił 909 mld, gdy zaś się wyprowadzał – sięgnął 2,6 bln! Jego następca, George H.W. Bush, wbrew obietnicom, podniósł podatki, co kosztowało go fotel prezydenta.

Polityczne samobójstwo

Bardzo kiepsko z problemami Ameryki radzi sobie system polityczny coraz bardziej zależny od gigantycznych pieniędzy i coraz bardziej podatny na wpływy grup interesów. Przykład z ostatnich miesięcy: koncerny naftowe znów zanotowały rekordowe zyski i wydawałoby się, że to niezły moment, aby wyeliminować ich przywileje podatkowe, zwłaszcza w obliczu ogromnego deficytu. W Senacie zabrakło jednak kilku głosów, aby cofnąć pięciu największym firmom naftowym subsydia w wysokości 21 mld dol. w najbliższej dekadzie.

Szybka i radykalna poprawa jest niemożliwa, bo deficyt ma charakter strukturalny: blisko 60 proc. wszystkich wydatków rządu przypada na: Social Security – czyli renty i emerytury; Medicaid – system opieki zdrowotnej dla najuboższych; i Medicare – program opieki zdrowotnej dla emerytów i rencistów. Steruje nimi automatyczny pilot, który pcha cały system ku bankructwu. Bez zmian w systemie emerytalnym, rewolucyjnych zmian w ubezpieczeniu zdrowotnym emerytów nie tylko deficytu się nie zlikwiduje, ale nawet nie zahamuje jego szybkiego wzrostu. Dopiero zaczyna przechodzić na emeryturę najliczniejsza generacja urodzona po wojnie, tzw. baby boom, ludzie roczników 1946–64. To będzie wywoływać presję i na emerytury, i na opiekę zdrowotną dla tych ludzi.

Kiedy tworzono obowiązujący dziś system emerytur rządowych, czyli Social Security, na każdego emeryta przypadało 42 Amerykanów w wieku produkcyjnym, średnia długość życia wynosiła 60 lat dla mężczyzn i 64 lata dla kobiet. Dziś na jednego emeryta przypada trzech pracujących, a w 2040 r., jeśli nie zmieni się wiek emerytalny, będzie ich niewiele ponad dwóch. Choć średnia życia wydłużyła się do 78 lat, to ludzie przechodzą coraz wcześniej na emeryturę.

Zapowiedź wyższych podatków dla klasy średniej to polityczne samobójstwo. Podwyżka podatków wyłącznie dla bogatych nie zasypie dziury w budżecie. Prawdziwa sanacja finansów nie obejdzie się bez uszczknięcia świadczeń socjalnych. A taka wizja mało kogo, poza republikańskimi think tankami, pociąga. Nawet 70 proc. popleczników radykalnej Tea Party jest przeciwko okrawaniu Medicare i Medicaid.

To głównie z powodu ogromnego deficytu w budżecie i w bilansie handlowym oraz braku realistycznej wizji sanacji dolar traci na wartości. Gdy Ameryka dolara osłabia, wspierają go Chiny i Japonia, aby podtrzymać własny eksport. To one skupują obligacje rządu USA, pozwalając mu brnąć w długi. W zeszłym roku 53 proc. długu Ameryki było w rękach Amerykanów. Z kolei banki centralne Chin i Japonii oraz prywatni inwestorzy w tych krajach łącznie posiadali 20 proc. długu Ameryki.

Aby radykalnie umocnić dolara, potrzeba albo poprawy w budżecie Ameryki i jej bilansie handlowym, albo też podwyżki stóp procentowych, co zwiększyłoby atrakcyjność lokat w amerykańskie obligacje. Nie zanosi się ani na jedno, ani na drugie. Któregoś dnia dolar zapewne napotka konkurencję jako waluta rezerwowa, ale nie straci swej pozycji, dopóki nie pojawi się wiarygodna alternatywa. Taką miało być euro, które akurat dziś zmaga się z własnymi kłopotami.

Choć gospodarka mocno kuleje, to giełda na Wall Street ma się całkiem dobrze, bo losy amerykańskiego pracownika i giełdy jakiś czas temu całkiem się rozeszły. Gdy Amerykanie tracą pracę, to często dlatego, że miejscowe firmy przenoszą się na tańsze tereny, by więcej zarobić. A giełdę interesują zyski, a nie miejsca pracy.

Jeśli kompromisy polityczne, dziś niewyobrażalne, nie umożliwią ostrych cięć wydatków, jedynym sposobem łatania dziury będą podwyżki podatków – dla republikanów grzech kardynalny. Wydatki wojskowe są dziś o 476 mld wyższe niż za Clintona. Wydatki na Social Security są wyższe o 340 mld, zaś na Medicare o 297 mld dol. Tymczasem w zeszłym roku podatki zarówno od osób prywatnych, jak i korporacji były niższe niż 10 lat temu. Republikanie bronią zaciekle budżetu wojskowego nawet wówczas, gdy chce go obciąć sam Pentagon. Do reformy systemu emerytalnego żadna strona się nie pali, choć zmiany są nieuchronne, bo w przeciwnym razie za 30 lat zabraknie pieniędzy. Główni zatem kandydaci pod nóż to zdrowie, oświata i opieka społeczna.

Pojawiają się recepty traktowane do niedawna jak kiepski żart. Na przykład, żeby skorzystać ze świetnej koniunktury na rynku złota i sięgnąć do narodowych rezerw w Fort Knox, wartości 370 mld dol. Ale to tylko o parę miesięcy odsunęłoby problem, bo po to, aby wywiązać się ze swych zobowiązań, rząd potrzebuje co miesiąc pożyczyć 125 mld. Inni przypominają, że rząd jest właścicielem 650 mln akrów (ponad 263 mln ha) ziemi i miliona budynków, nie licząc autostrad, więc dlaczego części tego nie sprzedać? Realizację takich pomysłów wzięto by zapewne za akt desperacji. Gdy inwestorom sen z oczu spędzać zaczną obawy o wypłacalność Ameryki, będą się domagać wyższego oprocentowania obligacji rządu USA. A dziś w Kongresie USA funkcjonuje Tea Party, więc na 100 proc. niczego wykluczyć się nie da.

Republikanie chcą przy okazji kryzysu z pułapem zadłużenia zmusić Obamę do akceptacji poważnych cięć w wydatkach. Prezydent Obama (pięć lat temu jeszcze jako senator) głosował przeciwko podniesieniu limitu długu bez planu redukcji deficytu. Dziś widzi, jak to smakuje.

Pułap długu jednak musi być podniesiony i będzie podniesiony. Pytanie, kiedy, o ile i jak. Na pytanie kiedy, odpowiedź musi brzmieć „przed 2 sierpnia”. Dług jest skazany na wzrost w najbliższym dziesięcioleciu. Dług publiczny (pamiętajmy, że to tylko część całości) w tym roku wyniesie 10,4 bln dol. Za 10 lat ma wynieść 18,3 bln. Te kwoty są gigantyczne i przerażające, a szacunki oparte na dość optymistycznych założeniach: szybkiego wzrostu i bezrobocia, które za kilka lat ma spaść poniżej 6 proc. i tam już pozostać. Zakładają także, że poza swymi granicami Ameryka będzie mieć nie 215 tys. żołnierzy, jak dziś, ale 45 tys. Więc jeśli nie podniesie się radykalnie pułapu długu albo nie ustali go w proporcji do PKB, to podobne do dzisiejszych igrzyska czekają Amerykę regularnie. Najważniejsze zatem pytanie brzmi: jak. Odpowiedź na nie będzie miała charakter bardziej ideowo-polityczny niż ekonomiczny.

About this publication