Rule 1: Don't Irritate the Voters

<--

Przywódcy demokratów i republikanów musieli się porozumieć. W innym wypadku wyborcy winą obarczyliby na równi obie strony sporu, to zaś nie leżało w niczyim interesie – pisze amerykanista

Ostatnie wydarzenia w Stanach Zjednoczonych w niewielkiej tylko mierze można uważać za przejaw kryzysu finansowego. Gospodarka państwa jest w zupełnie dobrej formie, a konsekwencje ewentualnego zawieszenia wypłaty oprocentowania czy przejściowych braków w kasie federalnej byłyby znacznie mniejsze, niż wynikałoby to z opisów w mediach.

Obama nie zdał egzaminu

Mieliśmy natomiast do czynienia, i nadal mamy, z fascynującą grą strategiczną z udziałem wielu uczestników, i to grą nie o sumie zerowej – czyli porażka jednych jej uczestników nie musi się przełożyć na zwycięstwo innych. Co więcej, prawdziwymi przegranymi mogą okazać się ci, którzy w ogóle nie brali udziału w grze.

Jej stawką w niewielkiej tylko mierze było samo podniesienie poziomu dopuszczalnego zadłużenia, przede wszystkim chodziło zaś o kampanię wyborczą 2012 r. Głównym uczestnikiem wydarzeń, a zarazem osobą żywotnie zainteresowaną ich wpływem na wyborców, był oczywiście prezydent Obama.

Nawet jego gorący zwolennicy nie mogli dotąd powstrzymać się przed rozczarowaniem. Obiecując “zmianę”, Obama w ogromnej mierze kontynuował politykę swego poprzednika, a różnice miały charakter pozorny. Stany Zjednoczone “wyszły” z Iraku, zatrzymując tam 50 tys. żołnierzy, jedynie zapowiedziały wycofywanie się z Afganistanu, czemu zresztą sprzeciwiają się dowódcy wojskowi, i nie przystąpiły nawet do uchwalania nowej ustawy imigracyjnej, której zapowiedź przysporzyła Obamie głosów decydujących o jego zwycięstwie w 2008 r. Spór o dopuszczalny limit zadłużenia miał być dla prezydenta testem przywództwa – i nikt chyba nie wątpi, że Obama nie zdał tego egzaminu.

Wszyscy komentatorzy odnotowali, że w ostatnim, decydującym tygodniu prezydent wygłosił to samo praktycznie przemówienie dwa razy, a pomiędzy tymi wystąpieniami znikł na cztery dni. A przecież Amerykanie nie oczekują od prezydenta, by rządził krajem, a już na pewno nie w kwestiach polityki wewnętrznej. Oczekują natomiast, by był ich symbolicznym, a gdy potrzeba, to i realnym, przywódcą, nadającym kierunek wydarzeniom, uspokajającym zdenerwowanych, ukierunkowującym niezdecydowanych.

Żadnej z tych funkcji Obama nie spełnił, choć sytuacja była znana od wielu tygodni. Bush miał prawo być zaskoczony atakiem 11 września, w pewnej mierze także katastrofą w Nowym Orleanie – ale prezydent nie ma nic na swoje usprawiedliwienie.

Gra w pokera

Zdecydowanie mniej do stracenia mieli przywódcy obu izb Kongresu, którym daleko do wymiaru wielkich parlamentarzystów z dawnych lat. Zachowali się, jak wszyscy po nich oczekiwali i bez trudu głoszą teraz swoje zwycięstwo. Mogą to robić, choć prawdziwa próba jest dopiero przed nimi. W Stanach Zjednoczonych nie ma bowiem pojęcia dyscypliny partyjnej. Poszczególni kongresmani i senatorowie dostali się do legislatywy dzięki własnemu wysiłkowi, a nie wskutek jakichkolwiek list partyjnych, i są wyczuleni na oczekiwania swoich wyborców, a nie na preferencje przywódców partii, pod której nazwą formalnie występują.

Teraz oczekuje się po nich, że zaakceptują porozumienie, które niekoniecznie przecież leży w ich interesie. Jeśli to zrobią, to nie za darmo. Dostaną dofinansowanie swoich kampanii wyborczych, obietnicę inwestycji rządowych w swym okręgu wyborczym, może ciekawą posadę rządową. Jak to wygląda, bardzo ciekawie ukazał serial “The West Wing”, emitowany kiedyś i w polskiej telewizji jako “Prezydencki poker”.

Przywódcy Kongresu i prezydent porozumieli się nie dlatego, że nagle przedłożyli interes wierzycieli nad własną przyszłość polityczną. Porozumieli się, gdyż badania opinii wyraźnie wskazywały, że wyborcy winą obarczyliby na równi wszystkie strony sporu, to zaś nie leży w interesie żadnego dojrzałego gracza politycznego.

Gdyby Obama miał pewność, że Amerykanie obwinią przede wszystkim republikanów, nadal by ich krytykował, zamiast zawierać pakt, którym nie są zachwyceni parlamentarzyści jego własnej partii. Gdyby przywódcy Partii Republikańskiej w Izbie Reprezentantów mieli pewność, że wyborcy zwrócą się przeciw lokatorowi Białego Domu, nic nie skłoniłoby ich do ugody, którą krytykują bardzo groźni dla establishmentu tej partii przedstawiciele wewnętrznej opozycji, czyli populistycznego ruchu “herbatkowego”.

Że tak właśnie rzecz się miała i że wszyscy bali się rozdrażnienia wyborców, najlepiej świadczy fakt, iż uzgodnione porozumienie odsunie kolejną podobną konfrontację poza wybory na jesieni 2012 r. Jedynym niemal konkretem w ramowej ugodzie zawartej między prezydentem a przywódcami Kongresu jest przecież stwierdzenie, że Kongres zagłosuje nad szczegółami cięć budżetowych przed Świętem Dziękczynienia 2012 r. – czyli przed czwartym czwartkiem listopada. Natomiast wybory odbędą się w pierwszy wtorek tegoż miesiąca…

Kosztowny parasol

Oczywiście w międzyczasie, czyli do końca 2011 r., rozpocznie się pierwszy etap reformy, czyli uzgodnienie obszarów szybkich cięć budżetowych; gdyby do tego nie doszło, odpowiednie redukcje zostaną wprowadzone automatycznie. W obu wariantach dotkną one z pewnością najbardziej kosztownych kwestii: programu ochrony zdrowia dla emerytów, czyli Medicare, oraz budżetu Pentagonu. Pierwsza z tych kwestii jest niezwykle istotna dla Amerykanów, ale tylko dla nich, druga natomiast będzie zapewne miała przełożenie i na Europę, czyli także na Polskę.

Nie tak dawno, 5 lipca tego roku, pisałem w “Rzeczpospolitej”, że ponoszenie kosztów obrony Europy przez podatnika amerykańskiego pozwala rządom państw naszego kontynentu rozwijać bogate programy opieki społecznej, ale sytuacja ta może wkrótce ulec zmianie. Ten moment właśnie nadszedł. Jest wręcz niemożliwe, by stojąc przed koniecznością zmniejszenia wydatków łącznie o 2,5 biliona dolarów w ciągu dziesięciu lat, Waszyngton nadal ponosił koszty trzymania parasola obronnego nad Europą.

Wbrew panikarskim komentarzom z ostatniego tygodnia, tzw. amerykański kryzys finansowy nigdy bezpośrednio nie zagrażał gospodarce ani rynkom Europy. Ale duch i litera zawartego właśnie porozumienia sprawią, że wszystkie państwa europejskie staną przed wyborem: albo drastycznie zwiększyć wydatki na obronność, albo uznać się za bezbronnych. Ta decyzja czeka także Polskę.

About this publication