Trzy lata temu obawiano się, że z powodu kryzysu ludzie stracą oszczędności, ubezpieczenia i emerytury w prywatnych instytucjach finansowych, m.in. bankach. Zapobiegły temu państwa, nacjonalizując niedoszłych bankrutów. W nowym kryzysie w roli bankrutów występują… państwa
Kryzys w 2008 i 2011 r. ma dwa wspólne mianowniki. Pierwszym jest panika na giełdach. Inwestorzy na całym świecie wyprzedają akcje jak leci, bo nie wiedzą, co się wydarzy. Na giełdzie niepewność jest gorsza od złej informacji, bo nie da się jej wycenić. Dlatego od początku sierpnia akcje w Warszawie zanurkowały o 15 proc., podobnie jak w Nowym Jorku, Londynie i Frankfurcie. Drugą wspólną cechą jest kryzysowy zapalnik: nadmierny dług. Tak mszczą się lata życia na kredyt zarówno obywateli, jak i całych państw, co w końcu obróciło się przeciwko dłużnikom.
Upadek banku inwestycyjnego Lehman Brothers we wrześniu 2008 rozpoczął na świecie największą zapaść gospodarczą od wielkiego kryzysu w latach 30. zeszłego wieku. Jej głównymi bohaterami były prywatne banki, które albo upadły, albo zostały znacjonalizowane. Wtedy największym zagrożeniem dla gospodarek była niewypłacalność kolejnych wielkich instytucji finansowych, pod gruzami których mogły zostać pogrzebane pieniądze obywateli. Dlatego w wielu krajach, także w Polsce, podniesiono błyskawicznie gwarancje dla lokat bankowych, aby w panice ludzie nie wycofywali z nich oszczędności. Dziś o lokaty nikt się nie martwi, bo banki wyszły z tarapatów. Choć wiele z nich nadal pozostaje pod władzą państwa, to sobie radzą.
Przed groźbą niewypłacalności stanęły państwa. Interesy obywateli są zagrożone: mogą zostać wstrzymane wypłaty pensji, emerytur, paść może opieka zdrowotna. W dłuższej perspektywie ograniczone zostaną inwestycje, co pociągnie za sobą wzrost bezrobocia i spadek zamożności społeczeństw.
Różnią się też sposoby walki z kryzysem. Trzy lata temu bank centralny USA ściął stopy procentowe do zera, aby zapewnić maksymalnie tani pieniądz, który miał rozruszać gospodarkę. W tym samym celu niektóre banki centralne, jak amerykański Fed i Bank Anglii, rozpoczęły dodruk pieniędzy. Dziś Fed jest pod ścianą, bo stóp bardziej obniżyć już nie może. Dalszy dodruk dolarów jest możliwy, ale ryzykowny, bo grozi wybuchem inflacji. W ten sposób arsenał sposobów przeciwdziałania kryzysowi w dużej mierze się wyczerpał. Rynki rozpaczliwie czekają, aż politycy i banki centralne znajdą przełomowe nowe rozwiązanie, które jednocześnie pozwoli i odzyskać wiarygodność dłużnikom, i spłacić długi, nie zabijając gospodarek.
W 2008 r. jeszcze wierzono w dolara jako światową walutę rezerwową. Dziś tej wiary nie ma ani wobec dolara, ani tym bardziej euro, które pretendowało do zastąpienia dolara. Dlatego – kto się boi, stawia na franki i złoto.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.