Bush Magnified

<--

Kandydat Perry – przy nim George W. Bush był umiarkowany

Bush do kwadratu

Obama ma nowego rywala: gubernator Teksasu Rick Perry pobił rywali w sondażach popularności kandydatów Partii Republikańskiej. Wyborcom prawicy nie przeszkadza, że chce likwidacji emerytur i sympatyzuje z pomysłem secesji swojego stanu.

To była pierwsza z ważnych debat przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. W bibliotece im. Reagana w Simi Valley spotkało się ośmioro kandydatów do nominacji Partii Republikańskiej, ale cała uwaga skupiła się na jednym: nowym ulubieńcu sondaży Ricku Perrym. Gubernator Teksasu nie zawiódł swoich zwolenników: system emerytalny nazwał „piramidą finansową”, powtórzył, że efekt cieplarniany uważa za wymysł naukowców, a urzędującego prezydenta nazwał „odrażającym kłamcą”. Gdy konkurenci zaczęli krytykować go za radykalizm, odrzekł, że „może już czas, by zacząć mówić w tym kraju prowokacyjnym językiem”. I zebrał brawa.

Debata w Kalifornii była pierwszym występem Perry’ego na krajowej scenie politycznej, odkąd w połowie sierpnia dołączył do wyścigu o nominację prezydencką republikanów. W ciągu miesiąca przegonił w sondażach wszystkich rywali, w tym dotychczasowego faworyta Mitta Romneya. A wszystko dzięki temu, że nie przebiera w słowach: w niedawno wydanej książce pod tytułem „Mamy dosyć! Nasza walka o ocalenie Ameryki od Waszyngtonu” zażądał zniesienia podatku dochodowego i redukcji państwa federalnego. Cieszy się szczególnym uwielbieniem konserwatystów religijnych, a wiece z jego udziałem przekształcają się w nabożeństwa. Perry modli się na głos i przemawia jak ewangelikalni kaznodzieje.

Teksański boom

Ameryka miała niedawno prezydenta z Teksasu, ale republikanie najwyraźniej proszą o więcej. Perry to nie „współczujący konserwatysta”, na jakiego kreował się George Bush, gdy 11 lat temu ubiegał się o Biały Dom. W swojej książce napisał, że konserwatyzmu nie trzeba opatrywać przymiotnikami ani chodzić na kompromisy z liberałami. Zamiast odcinać się od Busha, któremu zawdzięcza fotel gubernatora, postanowił przyćmić go własnym konserwatyzmem. Sądząc z publicznych wypowiedzi, jest gotów cofnąć Amerykę o sto lat, do czasów sprzed narodzin ruchu postępowego i reform, które dały początek państwu opiekuńczemu. Gdyby wygrał przyszłoroczne wybory, byłby Bushem do kwadratu.

Perry sprawuje swój urząd nieprzerwanie od 11 lat, najdłużej ze wszystkich obecnych gubernatorów w USA. Wyborcy przedłużają mu mandat, bo na tle obecnej mizerii gospodarczej Teksas jest prawdziwą zieloną wyspą. Od czerwca 2009 r. utworzono tam prawie tyle miejsc pracy, ile we wszystkich pozostałych stanach razem (bezrobocie wynosi 8,4 proc., poniżej średniej krajowej). Perry przypisuje to sprzyjającym warunkom dla biznesu: w jego stanie nie ma podatku od dochodów ani od zysków kapitałowych, przepisy ograniczono do minimum. Przeforsowana przez gubernatora reforma, która ograniczyła pozwy i wysokość zasądzanych odszkodowań, m.in. za błędy lekarskie, przyciąga do Teksasu biznes medyczny.

Prawda o teksaskim cudzie gospodarczym jest nieco bardziej skomplikowana. Zdaniem krytyków, miejsc pracy przybyło, ponieważ w Teksasie trwa boom demograficzny – ludność stanu w ciągu minionej dekady powiększyła się o 20 proc. – a także dzięki wysokim cenom ropy naftowej i gazu ziemnego, które nakręcają koniunkturę. Pierwszy argument, replikują zwolennicy gubernatora, jest wątpliwy, ponieważ zależność może być odwrotna: ludzie napływają do Teksasu właśnie dlatego, że boom otwiera przed nimi nowe perspektywy. Krytycy nie odpuszczają i twierdzą, że ostatnie miejsca pracy powstały głównie w niskopłatnych usługach.

Bardziej przekonująco brzmi zarzut, że probiznesowa polityka Perry’ego ma swoje koszty społeczne. Teksas ma najwyższy w USA odsetek mieszkańców nieposiadających ubezpieczenia zdrowotnego (26 proc.) i jeden z najwyższych wskaźników ubóstwa. Ma także najwyższy w kraju odsetek młodzieży bez choćby średniego wykształcenia. Oszczędności, które władze stanowe robią na szkolnictwie, już sprawiają kłopoty pracodawcom – niektórzy nie mogą znaleźć wykwalifikowanych pracowników – i sugerują, że władze teksańskie nie rozumieją współczesnej, opartej na edukacji, gospodarki.

Poza tym sprzyjające warunki dla biznesu – niskie podatki i wysoka deregulacja – istniały w Teksasie już wcześniej, zanim gubernator objął swoje stanowisko, więc może się tylko chwalić tym, że niczego nie popsuł. Ostrzejsze niż w innych stanach ograniczenia przy udzielaniu kredytów hipotecznych również są zasługą jego poprzedników. Dzięki temu Teksas nie ucierpiał tak bardzo podczas kryzysu na rynku nieruchomości, który doprowadził do krachu finansowego w wielu innych stanach.

Chłopak z ludu

W odróżnieniu od Busha, który do Teksasu sprowadził się z Connecticut, Perry jest Teksańczykiem z dziada pradziada. Jego rodzina mieszka tam od pięciu pokoleń. W dzieciństwie pomagał rodzicom przy hodowli bydła, w czasie studiów zootechnicznych na uniwersytecie pracował jako komiwojażer, a po dyplomie prowadził z ojcem farmę, gdzie uprawiali bawełnę. Ma za sobą służbę w siłach powietrznych – latał na transportowcach C-130 i doszedł do stopnia kapitana. Wiejska i wojskowa biografia pozwala mu kultywować autowizerunek „chłopaka z ludu”, który wszystko zawdzięcza sobie, a nie pieniądzom i znajomościom taty, jak jego poprzednik.

W młodości Perry był demokratą, jak niemal wszyscy adepci polityki na południu. Jako polityk tej partii dostał się do stanowej Izby Reprezentantów, a w 1988 r. przewodniczył w Teksasie kampanii Ala Gore’a, który ubiegał się wtedy o nominację prezydencką. Rok później Perry przeszedł do republikanów, ale jeszcze w 1993 r. popierał reformę ubezpieczeń zdrowotnych przygotowaną przez Hillary Clinton. W latach 90. został teksańskim komisarzem ds. rolnictwa, a potem zastępcą gubernatora Busha. Kiedy ten przeprowadził się do Białego Domu, Perry zajął jego miejsce. Od tego czasu trzykrotnie wybierano go na kolejne kadencje.

Jako gubernator Perry nie zawsze rządził zgodnie ze swymi obecnymi deklaracjami o konieczności ograniczenia rozmiaru państwa. Za jego kadencji w Teksasie powstał stanowy fundusz wspierania przemysłu high-tech, który miał przyciągać firmy tego sektora z innych stanów. Kiedy Teksas był w kłopotach, Perry skwapliwie skorzystał z pomocy federalnej. Prawica wypomina mu też ustawę ułatwiającą wyższe studia dzieciom nielegalnych imigrantów, podobną do tej, jaką demokraci próbują dziś przeforsować w Kongresie, by obowiązywała w całym kraju. Wiele wskazuje więc na to, że jego skrajna retoryka nie jest do końca szczera i ma przede wszystkim umocnić jego pozycję wśród populistów z ruchu Tea Party.

Kandydat, delikatnie mówiąc, kontrowersyjny

Chociaż swoją karierę Perry zawdzięcza w dużej mierze Bushowi, ich drogi się rozeszły. Kiedy prezydent próbował z Waszyngtonu radzić mu, co ma zrobić w Teksasie, Perry obruszył się i odpowiedział, że nie pozwoli sobą sterować. Krytykował swego byłego protektora za rozrzutność republikanów w Kongresie. W 2010 r., kiedy ubiegał się o reelekcję, w prawyborach republikańskich ludzie Busha poparli senator Kay Bailey Hutchison, czego Perry nie może im wybaczyć. Były strateg prezydenta Karl Rove od początku starał się utrudnić start gubernatora w wyścigu do Białego Domu, z trudem kryjąc pogardę do niego i sugerując, że mamy do czynienia z nieokrzesanym prostakiem.

Swoim zachowaniem Perry potwierdza, że jest kandydatem, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnym. Podczas jednego ze spotkań z wyborcami zdawał się wyrażać poparcie, a co najmniej zrozumienie, dla pomysłu secesji Teksasu od USA. Miałoby to być remedium na ucisk ze strony rządu federalnego. Już po ogłoszeniu swej kandydatury brutalnie zaatakował prezesa Rezerwy Federalnej Bena Bernanke za drukowanie pieniędzy w celu pobudzenia gospodarki do wzrostu. Zarzucił mu zdradę, za co skrytykowali go wszyscy ważniejsi konserwatywni komentatorzy. Perry podał też w wątpliwość patriotyzm Baracka Obamy i sugerował, że armia nie darzy prezydenta szacunkiem.

Z żadnej z tych wypowiedzi gubernator się nie wycofał, chociaż przekraczały one granice polemiki obowiązujące kandydatów do Białego Domu. Dlatego republikański establishment ma wątpliwości, czy Perry będzie do strawienia dla wyborców poza czerwonymi stanami Południa i Zachodu, zwłaszcza w kluczowych dla wyniku wyborów swing states na północy, jak Wisconsin, Pensylwania czy Ohio. Po prezydenturze Busha Amerykanie są uczuleni na teksańską odmianę machismo, z kowbojskimi butami i zawadiacką nonszalancją, a u Perry’ego dochodzi jeszcze skłonność do werbalnej agresji.

Pozycja Perry’ego jednak rośnie. W sondażach bije na głowę dotychczasowego faworyta prawicy Romneya i mimo zabiegów Rove’a, który odciął go od najzamożniejszych sponsorów klanu Bushów, Perry nie ma żadnych problemów ze zbieraniem funduszy na kampanię. Trzon jego sponsorów stanowią multimilionerzy z Teksasu, którym on w zamian od dawna zapewnia korzystne kontrakty, lukratywne posady i inne korzyści. Rządząc Teksasem ponad 10 lat, zdążył obsadzić wszystkie stanowe stołki swoimi ludźmi, którzy posłusznie wynagradzają jego sojuszników z biznesu.

Inni gracze

Wypowiedzi Perry’ego mogą razić elity, ale doskonale współgrają z nastrojami mas z Tea Party, klimatem powszechnej frustracji i gniewu panującym na prawicy i kierującym się przeciwko Obamie. W odróżnieniu od gładkiego Romneya, który do 1994 r. był zarejestrowany jako wyborca niezależny, krewki Perry nie musi się tłumaczyć ze swoich wolt (Gore, któremu kibicował 23 lata temu, był wówczas konserwatywnym demokratą), jego światopogląd jest spójny, wiadomo, w co wierzy i do czego zmierza. Jego skromne pochodzenie i wizerunek swojaka znającego troski zwykłych ludzi jest atutem w zestawieniu z Romneyem, pochodzącym z rodu multimilionerów i obnoszącym się ze swoją zamożnością.

Jeżeli do konkurencji o nominację Partii Republikańskiej nie przystąpi nikt inny, prawybory sprowadzą się do rozgrywki Perry–Romney. Tym bardziej że lansowani przez wielu działaczy Paul Ryan i Chris Christie odmawiają, Sarah Palin nie byłaby poważnym kandydatem, a gwiazda Michelle Bachmann wydaje się powoli gasnąć. Republikanie jak zawsze stoją na rozdrożu: albo, zgodnie z wolą swej prawicowej bazy, wybiorą nieskazitelnego konserwatystę, który w wyborach nie zdobędzie poparcia niezależnych wyborców, albo zdecydują się na polityka wybieralnego, zdolnego do przyciągnięcia umiarkowanego centrum. Romney, mimo swych braków, wciąż uchodzi za takiego kandydata.

Gdyby wybory odbyły się dziś, Perry przegrałby nieznacznie ze słabnącym Obamą, podczas gdy Romney mógłby liczyć na remis. Do wyborów jednak jest jeszcze ponad rok, a czas gra na korzyść Perry’ego. W Partii Republikańskiej rządzi dziś Tea Party, ruch domagający się ideowej czystości i bezkompromisowości, produkt rosnącej polaryzacji sceny politycznej. Kryzys gospodarki obudził populistyczną prawicę, która głównego wroga upatruje w elitach i rządzie federalnym. Jeśli sytuacja ekonomiczna będzie się dalej pogarszać, desperacja może pchnąć Amerykanów do poparcia programów, które ratunek widzą w rozmontowaniu państwa opiekuńczego.

Przy takim rozwoju wydarzeń radykalizm Perry’ego może z czasem znaleźć się w głównym nurcie.

Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.

About this publication