Gadhafi Fell. Will Libya Fall As Well?

<--

Przypieczętowane śmiercią Kaddafiego zwycięstwo libijskich powstańców to także sukces prezydenta Obamy, który pół roku temu zdecydował się wesprzeć zbrojnie powstanie. Ale to zwycięstwo oznacza również poważne zagrożenia dla Ameryki

Wiosną wielu Amerykanów nie rozumiało, czemu Obama postanowił posłać amerykańskie samoloty i bomby na pomoc rewolucjonistom w afrykańskim kraju, który ostatnio nie bardzo ich obchodził. Kryzys, rekordowe bezrobocie i deficyt sprawiły, że Amerykanie są skłonni pomagać głównie sobie samym, a złe doświadczenia z interwencji w Iraku i Afganistanie zwiększają niechęć do zbrojnych interwencji w rejonie Bliskiego Wschodu. Sondaże wskazywały, że bombardowania sił Kaddafiego w Libii popierała najpierw połowa, ale latem już tylko jedna trzecia Amerykanów.

Śmierć dyktatora sceptyków zapewne nie przekona. – Żałuję, że to wszystko trwało tak długo. Mogliśmy szybko skończyć ten konflikt, gdybyśmy zaangażowali większe siły – mówił kilka dni temu republikański senator John McCain, który w Waszyngtonie był największym fanem libijskiej rewolucji.

Prezydent atakowany jest też z drugiej flanki – niektórzy komentatorzy prorokują, że po obaleniu Kaddafiego powstanie na mapie świata kolejne upadłe państwo w rodzaju Somalii. I dopiero wyzwolona i niestabilna Libia będzie prawdziwym zagrożeniem dla Ameryki i bezpieczną przystanią dla islamskich radykałów.

Nie można wykluczyć, że rewolucjoniści podzielą się na plemiona oraz frakcje i rozpoczną długą wojnę domową – jak w Afganistanie. Eksperci ds. terroryzmu zastanawiają się, co stało się z libijską bronią chemiczną i setkami przenośnych rakiet przeciwlotniczych (były już doniesienia, że są do kupienia na bazarach w Egipcie).

– Musimy podjąć bardzo agresywne działania, żeby zabezpieczyć te arsenały przed przedostaniem się na czarny rynek – mówił w telewizji MSNBC deputowany Mike Rogers, szef komisji wywiadu w Kongresie.

Obama przekonywał pół roku temu, że operacja w Libii ma przede wszystkim charakter humanitarny. Naloty NATO, na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, uratowały Bengazi, główne miasto rewolucjonistów, dosłownie w ostatniej chwili, kiedy czołgi Kaddafiego stały na przedmieściach, a dyktator zapowiadał jatkę. Chodziło też oczywiście o wsparcie dla arabskiej wiosny ludów, która obaliła dyktatury w Egipcie i Tunezji, ale losy przemian w innych krajach – Syrii, Jemenie, Libii – były niepewne.

Od początku Obama wykluczał inwazję lądową i oddał inicjatywę Europejczykom. To głównie brytyjscy i francuscy piloci bombardowali żołnierzy Kaddafiego, Amerykanie zapewniali im wsparcie i odpalali rakiety z okrętów z Morza Śródziemnego. Rewolucjoniści musieli sami dokończyć dzieła.

Ten model jak dotąd się sprawdza. Ameryka zainwestowała w libijską rewolucję zaledwie nieco ponad miliard dolarów, czyli mniej więcej tyle, ile wydawała tygodniowo w Iraku. Obama udowodnił, że można tanio i skutecznie obalać dyktatorów (usunięcie Saddama Husajna kosztowało Amerykę około tysiąc razy więcej).

Jednak dopiero od tego, co powstanie na miejscu państwa Kaddafiego, zależeć będzie, jak Amerykanie ostatecznie ocenią decyzję swego prezydenta. Kilka dni temu Libię odwiedziła sekretarz stanu Hillary Clinton z przesłaniem dla władz rewolucyjnych, że najtrudniejsze – budowanie państwa demokratycznego – dopiero się zaczyna. Trudny czas zaczyna się też dla Zachodu, który pomógł rewolucjonistom.

– Zapewne Ameryka i Europa mają teraz mnóstwo pieniędzy i wolnego czasu, żeby inwestować w kolejne upadłe państwo – ironizuje na swoim blogu profesor Stephen Walt z Harvardu.

About this publication