Show Your Papers and Vote for Romney

Edited by Gillian Palmer

 

<--

Rząd USA zaciekle broni prawa Amerykanów do głosowania bez żadnych dokumentów tożsamości. Stawką sporu jest być może druga kadencja prezydenta Baracka Obamy

Przeciętnemu Europejczykowi wydaje się absolutnie oczywiste, że na wybory należy zabrać dowód osobisty albo paszport, tudzież w ogóle taki dokument posiadać. Trudno sobie wyobrazić głosowanie “na słowo honoru” i w ogóle trudno sobie wyobrazić życie bez dokumentu tożsamości. Jednakże pod drugiej stronie oceanu sprawy postawione są na głowie – rząd w Waszyngtonie walczy właśnie w sądach z władzami wielu stanów, które chcą żądać dokumentów tożsamości w wyborach prezydenckich w listopadzie.

W tym tygodniu sąd w Waszyngtonie wysłuchał skargi Teksasu, któremu Departament Sprawiedliwości zakazał takiej zmiany prawa wyborczego. Zdaniem niektórych ekspertów wyrok może przesądzić o wyniku wyborów.

Szacuje się, że prawa jazdy, czyli standardowego dokumentu tożsamości w USA, pełniącego tu funkcję dowodu osobistego, nie posiada co dziesiąty uprawniony do głosowania Amerykanin, czyli około 20 mln wyborców. W większości są to ludzie biedni, kolorowi (czarni i Latynosi) ewentualnie najmłodsi wyborcy, którzy mają już 18 lat, ale jeszcze nie zdali egzaminu na prawo jazdy. Wszystkie te grupy w listopadzie będą raczej głosować na Baracka Obamę.

Dlatego podziały przebiegają wzdłuż linii partyjnych: Demokraci uważają, że żadne dokumenty przy głosowaniu nie są potrzebne, a Republikanie, że są – bo trzeba zapobiec oszustwom, w szczególności głosowaniu osób podstawionych lub nieposiadających obywatelstwa. – Ile głosów nielegalnych imigrantów potrzebuje Obama, żeby zapewnić sobie zwycięstwo? – pyta Ginny Brown-Waite, była republikańska deputowana w Kongresie. – Dlaczego prokurator generalny Eric Holder, kiedy zaprasza dziennikarzy na konferencję prasową, żąda od nich legitymacji prasowych ze zdjęciem, ale w wyborach prezydenckich nie wymaga żadnych dokumentów? Jak tu nie mówić o podwójnych standardach?

W środę Holder, pierwszy czarny prokurator generalny w historii USA, wystąpił na kongresie Narodowego Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Ludzi Kolorowych – najstarszej organizacji broniącej praw czarnych w USA. – Nie pozwolimy, żeby przez polityczne gry niektórzy Amerykanie pozbawieni zostali swojego najdroższego przywileju, prawa do głosu! – zapowiadał. – Będziemy energicznie bronić praw ludzi biedniejszych i słabszych, których nie stać na opłaty za dokument tożsamości lub musieliby podróżować po niego bardzo daleko. Trzeba sobie powiedzieć otwarcie: to znowu jest podatek wyborczy!

Słowa “podatek wyborczy” wywołują w Ameryce wyjątkowo złe skojarzenia. Zaraz po wystąpieniu Holdera republikanin John Cornyn ze stanowego senatu Teksasu stwierdził, że “wypowiedź prokuratora generalnego była haniebna”.

Podatek wyborczy egzekwowały kiedyś stany z południa USA, które przegrały wojnę domową 1861-65 roku. Dzięki zwycięstwu Północy niewolnictwo zniesiono, a czarni uzyskali prawo głosu. Jednak stany pokonanej Konfederacji robiły wszystko, żeby utrudnić życie czarnym, wprowadzając tzw. prawa Jima Crowa – tak pogardliwie określano Murzynów na Południu. Jednym z takich praw – obok segregacji rasowej w myśl zasady “równi, ale oddzielni”, osobnych szkół, osobnych toalet publicznych – był właśnie podatek wyborczy, którego opłacenie stało się warunkiem głosowania. Niemal całkowicie wykluczył on czarnych z wyborów, ponieważ dawni niewolnicy byli biedni.

Obok podatku często warunkiem głosowania było przejście testu czytania i pisania, tymczasem wielu czarnych było całkowitymi lub częściowymi analfabetami. Przepisy formułowano tak perfidnie, że słowo “czarny” w nich nie występowało, a jednak w praktyce były rasistowskie. Dopisywano bowiem paragraf, że jeśli ktoś miał dziadka, który przed wojną domową posiadał prawo głosu, to może głosować bez żadnych warunków, opłat, testów itp. A przed wojną prawo głosu mieli tylko biali.

Sto lat po wojnie domowej sąd najwyższy USA uznał, że podatek wyborczy jest niezgodny z konstytucją. Jednocześnie Kongres nadał rządowi federalnemu prawo kontroli nad stanami z południa USA. Od 1965 roku wszelkie zmiany przepisów wyborczych w jedenastu byłych stanach Konfederacji wymagają zatwierdzenia przez Departament Sprawiedliwości w Waszyngtonie. Dlatego, kiedy Teksas zmienił swoje prawo wyborcze, departament pod kierownictwem prokuratora Holdera zaraz zmiany anulował i Teksas odwołał się do sądu.

Sporne przepisy z Teksasu są o tyle osobliwe, że za “dokument tożsamości” uznaje się nie tylko prawo jazdy, ale również pozwolenie na noszenie ukrytej broni. Tymczasem nie uznaje się np. legitymacji studenckiej. Oczywiście ludzie noszący ukrytą broń będą głosować w listopadzie niemal wyłącznie na republikanina Mitta Romneya, tymczasem większość studentów wybierze Obamę.

Teksas nie jest taki ważny, bo zwykle wybiera Republikanów, ale przepis o głosowaniu z dokumentami uchwaliło ostatnio jeszcze osiem innych stanów, a ponad 20 kolejnych go rozważa. Tak się składa, że jest wśród nich większość stanów Konfederacji. Niektóre, jak Floryda czy Wirginia, zakazują też głosowania skazańcom nawet po odbyciu wyroku, tymczasem w więzieniach w USA siedzą głównie czarni.

Czas pokaże, czy forsowanie nowych reguł głosowania wyjdzie Republikanom na zdrowie – z jednej strony wykluczą one zapewne część wyborców Obamy, ale z drugiej strony ich zmobilizują, bo niespodziewanie odżywają podziały z czasów wojny domowej. A jeśli tak, to czarni znowu, tak jak cztery lata temu, murem zagłosują za Obamą.

About this publication