Americans Have Forgotten About the War in Afghanistan

<--

Amerykanie – kandydaci na prezydenta, media, opinia publiczna – ledwo zauważyli nawet niedawny zuchwały atak talibów na swojego najważniejszego generała.

Nastawienie do afgańskiej wojny oddał – lepiej niż wszystkie sondaże – znany rysownik Garry Trudeau.

W jednym z jego komiksów stacjonująca w Afganistanie żołnierka dzwoni do domu przygnębiona faktem, że nie dostaje od najbliższych żadnych listów. Odbiera starszy brat. Skarży się, że dzieci złapały grypę, a dodatkowo musi w kółko podwozić je do szkoły na najróżniejsze zawody sportowe. Wreszcie pyta siostrę: – A skąd dzwonisz? – Z Afganistanu… – Hmmm… Afganistan… Czekaj, czekaj, to my ciągle tam jesteśmy?

Talibowie dybali na generała?

Obserwując kampanię wyborczą, oglądając amerykańską telewizję i czytając amerykańskie gazety, trudno się w ogóle zorientować, że w Afganistanie wciąż walczy 80 tys. żołnierzy USA, którzy są zabijani w coraz szybszym tempie. Kilka dni temu liczba amerykańskich ofiar trwającej od 2001 r. wojny przekroczyła okrągłe 2 tys. Z tym że pierwszy tysiąc zginął w ciągu pierwszych dziewięciu lat, a drugi – ostatnich dwóch. To efekt decyzji Obamy, który zarządził wkrótce po objęciu urzędu wielką ofensywę przeciwko talibom i posłał tam ponad 30 tys. dodatkowych żołnierzy.

Niewiele brakowało, żeby “jubileuszowym”, dwutysięcznym zabitym był generał Martin Dempsey, szef połączonych sztabów armii USA. Talibowie uszkodzili jego samolot w Bagram pod Kabulem, czyli w najważniejszej i najlepiej strzeżonej amerykańskiej bazie. Rakiety spadły o świcie, kiedy hercules C-17 stał pusty, a generał Dempsey jeszcze spał w swojej kwaterze. Nie trafiły bezpośrednio w samolot, ale odłamki uszkodziły drzwi i jeden z silników. Zniszczony został stojący obok helikopter, dwóch ludzi z obsługi lotniska odniosło rany.

Szef połączonych sztabów musiał wrócić do Waszyngtonu innym samolotem. Dowództwo sił NATO w Afganistanie próbowało bagatelizować sprawę – zapewniało, że atak był przypadkowy, tzn. jego celem nie był Dempsey.

– Lotnisko w Bagram jest często ostrzeliwane, pociski moździerzowe czy rakiety spadają zwykle dwa razy w miesiącu, nie wywołując większych szkód – zapewniała rzeczniczka Jamie Graybeal.

Ale talibowie zaraz ogłosili, że atak był wynikiem “precyzyjnych wiadomości wywiadowczych uzyskanych od kogoś z bazy”.

Szef afgańskiej policji w prowincji Parwan, gdzie znajduje się Bagram, stwierdził, że talibowie notorycznie wykorzystują gęste zagajniki dookoła bazy, które zapewniają im względną bezkarność. Dodał, że nie ma dosyć ludzi, by ich tam ścigać.

Kilka lat temu takie dwa wydarzenia – atak na najważniejszego amerykańskiego wojskowego i 2 tys. zabitych Amerykanów – wywołałyby wielkie poruszenie. Ale od zabicia Osamy ben Ladena w zeszłym roku zainteresowanie Afganistanem dramatycznie spadło. Tymczasem dzieją się tam bardzo ciekawe i nieprzyjemne rzeczy.

Mordowani przez przyjaciół

Szef sztabów przyleciał do Bagram zaniepokojony plagą, która staje się coraz większym problemem. Oto zachodni żołnierze często padają ofiarą zdradzieckich ataków dokonywanych przez lokalnych przyjaciół, czyli afgańskich żołnierzy, policjantów lub personel baz.

Np. dwaj instruktorzy sił specjalnych USA, którzy szkolili Afgańczyków, zostali zamordowani przez swoich uczniów. Trzech żołnierzy piechoty morskiej zastrzelił chłopiec, który przez wiele tygodni przynosił im herbatę. W podobny sposób zginęło w tym roku już ponad 40 żołnierzy NATO. Podkopuje to zaufanie między zachodnimi żołnierzami a ich lokalnymi sojusznikami.

Amerykanie wprowadzili więc zaostrzone procedury: żołnierze mają obowiązek zawsze nosić broń naładowaną i gotową do strzału. Na wspólnych patrolach wyznacza się tzw. aniołów stróżów, którzy obserwują Afgańczyków. Afgańscy sojusznicy nie są informowani, kto jest aniołem stróżem.

Amerykanie analizowali przyczyny zdradzieckich ataków i skonstatowali, że tylko kilka było wynikiem infiltracji lub spisków talibów. Najczęściej afgańscy żołnierze i policjanci zaczynają strzelać do zachodnich przyjaciół z własnej, nieprzymuszonej woli i inicjatywy. Wielu zraziło się do Amerykanów, kiedy przez wiele miesięcy byli przez nich szkoleni. Teraz, traktowani z niezwykłą podejrzliwością, zrażają się jeszcze bardziej.

Rząd prezydenta Hamida Karzaja nie jest zbyt pomocny. Jego rzecznik oświadczył, że zdradzieckie ataki to wynik knowań wywiadów obcych państw, co zwykle jest eufemizmem oznaczającym Pakistan i Iran.

Ciszej nad tą trumną

Oczywiście wszystko to niesłychanie komplikuje proces przekazywania Afgańczykom odpowiedzialności za ich kraj, który, jak zdecydował prezydent Obama, ma się skończyć w 2014 roku.

– Jesteśmy trochę zdesperowani zdradzieckimi atakami – przyznał anonimowo dziennikarzom “New York Timesa” pewien amerykański dyplomata w Kabulu.

Kandydat Republikanów na prezydenta Mitt Romney mógłby teoretycznie wykorzystać sytuację i ostro zaatakować Obamę, że zaniedbał Afganistan i pochopnie ogłosił odwrót. Ale to mu się nie opłaca, bo sondaże wskazują, że dwie trzecie Amerykanów jest przeciwko wojnie.

Również Obama mówi o niej tylko wtedy, kiedy temat wywoła na konferencji prasowej jakiś dziennikarz. Prezydent odpowiada za Afganistan – kiedyś uznał, że to “wojna z konieczności”, którą trzeba kontynuować i wygrać (w odróżnieniu od wojny w Iraku, która była “z wyboru”).

Tymczasem wyniki ofensywy są mizerne. Wprawdzie wojskowi zapewniają o sukcesach na froncie, ale co rusz zdarzają się wypadki, które każą w to wątpić. Najbardziej spektakularny był atak talibów w zeszłym roku – przez 19 godzin bez przerwy ostrzeliwali ambasadę USA w Kabulu i tamtejszą główną kwaterę NATO.

Akurat tak się dobrze składa, że Amerykanie nie chcą słuchać o wojnie, o której politycy nie chcą im mówić. Od kandydatów – Obamy i Romneya – oczekują walki z bezrobociem i stagnacją gospodarczą. A Afganistan? Jaki Afganistan?

About this publication