Obama's Great Amnesty

Edited by Lydia Dallett

<--

Młodzi nielegalni imigranci ustawiają się w całej Ameryce w kolejki po tymczasowe papiery, które przed wyborami podarował im Obama. Ale ich rodzicom i starszemu rodzeństwu ciągle grozi deportacja. Tak działa najnowsze rozporządzenie prezydenta Baracka Obamy, które na pewno pomoże mu w listopadowych wyborach prezydenckich

Nieczęsto zdarza się, żeby jeden podpis zmienił życie 1,7 mln ludzi na lepsze, ale tak właśnie jest w tym przypadku. Rozporządzenie, które 15 czerwca niespodziewanie wydał prezydent Barack Obama, weszło w życie od środy – wszyscy nielegalni imigranci, którzy mają mniej niż 31 lat, znaleźli się w Ameryce przed ukończeniem 16. roku życia, żyli tutaj przynajmniej pięć lat, uczą się lub ukończyli liceum, mogą ubiegać się o “odroczenie deportacji na dwa lata” i prawo do pracy.

W pierwszych dniach amnestii tysiące młodych ludzi, głównie Latynosów, stały w kolejkach przed punktami informacyjnymi w Chicago, Nowym Jorku, Miami, Los Angeles i innych miast, żeby dowiedzieć się, co i jak. Porad udzielają im działacze różnych organizacji pozarządowych – przed swoimi biurami, kościołami lub w parkach. Wielu kolejkowiczów czuje się nieswojo, bo jest to przecież rodzaj masowego coming-outu lub przyznania się do winy – wiadomo, że wszyscy stojący są w USA nielegalnie.

Na razie relatywnie niewielu śmiałków składa podania do Urzędu ds. Imigracji i Obywatelstwa, ponieważ opłata wynosi 465 dolarów, a odwołań – jak przestrzegają urzędnicy – nie będzie (można najwyżej złożyć podanie drugi raz, ponownie płacąc 465 dolarów). Dlatego tak ważne jest, żeby do wniosku były załączone niezbite dowody, że aplikant spełnia warunki amnestii – np. dyplom ukończenia liceum, puchar za drugie miejsce w szkolnym konkursie pływackim czy rachunki za prąd. Ewentualnie kwitki z urzędu skarbowego (Ameryka jest chyba jedynym krajem na świecie, w którym da się mieszkać nielegalnie, a jednocześnie legalnie płacić podatki).

Szacuje się, że amnestia obejmie około 1,7 mln z 11 mln nielegalnych imigrantów w USA – z założenia tych, których przywieźli tu rodzice, dlatego nie ponoszą winy za to, że przekradli się przez granicę lub nielegalnie przedłużyli pobyt.

Kiedy 15 czerwca Obama podpisał rozporządzenie o amnestii, Republikanie byli oburzeni. – To rządzenie dekretami i wpuszczanie nielegalnych tylnymi drzwiami – komentowała Jay Brewer, republikańska gubernator Arizony, czyli stanu, który znany jest z surowego traktowania imigrantów.

Faktycznie, prezydent podjął decyzję jednoosobowo i wbrew woli Kongresu. W pierwszych dwóch latach rządów próbował przeforsować tzw. Dream Act, czyli ustawę przyznającą prawo legalnego pobytu dzieciom nielegalnych imigrantów, ale ostatecznie została ona zablokowana przez Republikanów w 2011 roku. Dwuletnia amnestia Obamy obejmuje mniej więcej tę samą grupę ludzi, którą miał objąć “Dream Act”, ale jest znacznie słabsza. Nie obiecuje obywatelstwa ani nawet zielonej karty; za dwa lata młodzi nielegalni imigranci mogą ubiegać się o przedłużenie amnestii, jeśli w międzyczasie nie popełnią jakichś przestępstw czy grubszych wykroczeń. Ich przyszłość pozostaje niepewna, bo np. następny prezydent może zmienić rozporządzenie.

– Oni są Amerykanami w swoich sercach, umysłach, na wszelkie możliwe sposoby z wyjątkiem jednego: nie są Amerykanami na papierze – mówił o dzieciach imigrantów Obama, ogłaszając amnestię. Prawica komentowała, że za pięknymi frazesami kryje się cynik, który bezczelnie kupuje głosy Latynosów przed wyborami.

W kampanii prezydenckiej 2008 roku Latynosi zdecydowanie poparli Obamę – dwie trzecie głosowało za nim, a tylko 31 proc. za jego republikańskim rywalem senatorem Johnem McCainem. Potem zostali niemile zaskoczeni, bo nowy prezydent nie okazał się księciem z bajki. Wprawdzie energicznie zabiegał w Kongresie o “Dream Act”, ale równie energicznie i surowo – jak na demokratę – egzekwował prawo imigracyjne. Przez pierwsze trzy lata rządów Obamy deportowano z USA 1,2 mln osób, tymczasem w ostatnich latach prezydentury George’a W. Busha wydalano po 300 tys. nielegalnych rocznie. Zaostrzona polityka miała przekonać Republikanów do przyjęcia “Dream Actu”; Obama chciał, żeby jego oferta – “przyznajmy obywatelstwo niewinnym (tzn. dzieciom imigrantów), ale surowo ścigajmy winnych” – brzmiała wiarygodnie.

Ostatecznie jednak Latynosi obudzili się z przysłowiową ręką w nocniku – “Dream Act” upadł, za to intensywne (jak na Amerykę) łapanki i deportacje trwały nadal. Wiele stowarzyszeń obrońców praw człowieka i imigrantów nie kryło rozczarowania Obamą. Ale, paradoksalnie, sondaże wskazywały, że prezydent wcale poparcia w grupie wyborców hiszpańskojęzycznych nie utracił. Jeszcze przed ogłoszeniem amnestii zamierzały głosować na niego dwie trzecie Latynosów, a na republikanina Mitta Romneya nawet mniej niż cztery lata temu – zaledwie 25 proc. Ostatnie sondaże pokazują, że po dekrecie nic się nie zmieniło.

Takie zachowanie Latynosów wynika z ponurej kalkulacji – Obama nie jest może ideałem, ale Republikanie, gdyby doszli do władzy, byliby katastrofą. Romney ogłosił w telewizji, że jego zdaniem rozwiązaniem problemu nielegalnych imigrantów jest tzw. samodeportacja: konsekwentnie nie należy przyznawać im żadnych praw, nie robić żadnych nadziei na amnestię, surowo karać pracodawców, którzy ich zatrudniają. Aż wreszcie wyjadą z Ameryki sami, bo zrozumieją, że nie mają tutaj czego szukać.

Wprawdzie koncepcję “samodeportacji” Romney przedstawiał podczas prawyborów, kiedy walczył o nominację Republikanów i potrzebował głosów partyjnych radykałów, ale potem nie zrobił praktycznie nic, żeby zatrzeć fatalne wrażenie. Rozporządzenie Obamy potępił jako “tymczasowe i nierozwiązujące problemu”, choć mętnie przyznał, ze “trzeba znaleźć rozwiązanie dla ludzi, którzy nie ponoszą winy za to, że znaleźli się w Ameryce nielegalnie”. Jak konkretnie miałoby ono wyglądać – tego nie wiadomo, bo Romney konsekwentnie unika tematu, tak jakby głosy Latynosów oddał walkowerem. Nic dziwnego, że ma w tej grupie rekordowo małe poparcie – nie tylko mniejsze niż McCain w 2008 roku, ale znacznie mniejsze niż prezydent George W. Bush, na którego dwukrotnie głosowało po 40 proc. Latynosów.

A Romney wcale nie jest jeszcze na prawicy najgorszy. W środę wspomniana wyżej gubernator Arizony pokazała Obamie wyciągnięty w górę środkowy palec (tak komentowały lokalne gazety) – na dekret prezydencki odpowiedziała własnym dekretem. Nakazała urzędnikom z Arizony, żeby ludziom objętym amnestią nie wydawali praw jazdy ani nie przyznawali żadnych uprawnień, np. darmowego leczenia dla dzieci.

Żeby zaprotestować przeciwko podobnym szykanom, grupa 30 nielegalnych imigrantów wyruszyła pod koniec czerwca z Arizony w podróż autobusową przez całą Amerykę. Jadą do Charlotte w Karolinie Północnej, gdzie odbędzie się we wrześniu konwencja Partii Demokratycznej. Prowokacyjnie wypisali na swoim autobusie: “No papers, no fear” (“Bez papierów, bez strachu”). Chcą zwrócić uwagę na los większości imigrantów, około dziewięciu milionów, których amnestia Obamy nie obejmie.

Ostatnim prezydentem, który zdecydował się na totalną amnestię dla imigrantów, był – o dziwo – republikanin Ronald Reagan. W 1986 roku trzy miliony ludzi dostały obywatelstwo (wszyscy, którzy żyli w USA przynajmniej od czterech lat). Choć Reagan ma na amerykańskiej prawicy status półboga, to niektórzy konserwatyści odważają się tamtą śmiałą decyzję krytykować. Skłoniła ich zdaniem miliony Latynosów do przyjazdu do Ameryki w latach 90. – w nadziei, że będą następne amnestie.

About this publication