Will Libyan Watergate Incriminate Obama?

<--

Administracja Obamy ma coraz większe problemy z wyjaśnieniem, dlaczego ambasador USA w Libii, który zginął miesiąc temu, miał tak słabą ochronę. Ale libijski problem ma też Romney, rywal Obamy.

Tragedia, która wydarzyła się w Libii, od początku stała się tematem kampanii wyborczej. 11 września w amerykańskim konsulacie w Bengazi zginęli ambasador USA Chris Stevens i trzech innych Amerykanów. Ale dotąd dokładnie nie wiadomo, jak i dlaczego. Początkowo informowano, że konsulat został spontanicznie zaatakowany przez tłum rozwścieczony filmikiem z YouTube obrażającym proroka Mahometa. Filmik ten, nakręcony w Kalifornii, wywołał gwałtowne protesty przed ambasadami USA w wielu krajach muzułmańskich. Wydaje się jednak dziwne, że “spontaniczni demonstranci” mieli ze sobą granatniki, którymi ostrzelali konsulat, a potem wdarli się do środka.

Republikanie od początku oskarżali administrację Obamy, że celowo przekręca fakty – atak nie był spontaniczny ani wywołany filmem. Był zaplanowanym aktem terrorystycznym w rocznicę zamachów Al-Kaidy na Nowy Jork i Waszyngton. Prezydent rzekomo nie chce tego przyznać, bo wtedy stałoby się oczywiste, że jego polityka “nowego otwarcia” na świat islamu poniosła klęskę i terror wciąż grozi Ameryce. Dlatego ambasador przy ONZ Suzan Rice i rzecznik Obamy Jay Carney przez wiele dni upierali się przy wersji o “spontanicznym ataku”.

Obecnie już przyznają, że nie był on całkowicie spontaniczny, ale zmianę stanowiska wyjaśniają tym, że razem z postępami śledztwa w Bengazi napływają nowe informacje. A im bardziej się tłumaczą, tym głośniej prawicowa, propagandowa telewizja Fox News trąbi o “aferze na miarę Watergate”.

Jednak nawet jeśli wyjaśnienia waszyngtońskich urzędników są prawdziwe, afera i tak jest. Ambasador Stevens miał niewątpliwie za słabą ochronę. Rok po obaleniu Kaddafiego sytuacja w Libii pozostaje chaotyczna. W ostatnim półroczu ktoś wrzucił na teren konsulatu bombę domowej roboty, inna zrobiła wielki wyłom w ogrodzeniu, ostrzelano siedzibę Czerwonego Krzyża kilometr od konsulatu, a zastępca szefa ochrony ambasady USA w Trypolisie został na którko porwany przez jakąś zmilitaryzowaną młodzieżówkę.

W środę przed komisją Kongresu urzędnicy Departamentu Stanu przyznali, że odrzucono prośby z ambasady w Trypolisie o zwiększenie ochrony amerykańskich obiektów w Libii. Republikanie przestrzegają, że ekipa Obamy szykuje propagandową akcję, by wyratować się z opresji. James Carafano z konserwatywnej Heritage Fundation uważa, że prezydent wyda rozkaz ataku na obozy islamskich radykałów w Libii, żeby pokazać się wyborcom jako zdecydowany przywódca.

Nie tylko Obama ma problem z Libią, ale również jego rywal Mitt Romney. Ostatnio zaczął opowiadać na wiecach, że kilka lat temu spotkał się podczas jakiegoś przyjęcia z Glenem Dohertym, byłym komandosem z elitarnej jednostki Seal, jednym z Amerykanów zabitych w Bengazi. – Kiedy dowiedziałem się, że zginął, pękło mi serce – mówił Romney. Podawał Doherty’ego jako wzór i kontrprzykład dla prezydenta Obamy, który rzekomo biernie przygląda się problemom Ameryki i knowaniom jej wrogów.

Gdy tłum zbierał się pod konsulatem, przypominał Romney, Doherty i jego koledzy byli “w innym budynku kilometr dalej”. – Nie czekali tam, gdzie byli bezpieczni. Ruszyli na pomoc. Tak jak prawdziwi Amerykanie! Śmiało ruszamy tam, gdzie jesteśmy potrzebni! A właśnie jesteśmy potrzebni! Ameryka nas potrzebuje!

Ostatnie zdania odnosiły się naturalnie do samego Romneya, którego Amerykanie potrzebują w Białym Domu. Nie wytrzymała tego Barbara Doherty, matka zabitego komandosa.

– Nie ufam Romneyowi – powiedziała lokalnej telewizji w Bostonie. – Nie powinien wykorzystywać śmierci mojego syna w celach politycznych. Nie godzi się wykorzystywać tych młodych ludzi, którzy walczyli o wolność dla wszystkich, żeby poniżać Obamę…

Problem z Libią mają też republikańscy kongresmani, którzy tropią “libijskie Watergate”. W środę podczas przesłuchania urzędników Departamentu Stanu niechcący ujawnili, że “inny budynek kilometr dalej” – w którym był Doherty – to tamtejsza stacja CIA. Była to komiczna scena – parlamentarzyści, zreflektowawszy się, chcieli chować mapę, którą chwilę wcześniej widziały tysiące widzów oglądających transmisję na żywo z Kongresu.

About this publication