Obama jest wściekły na podwładnych. Za skandale
Seria skandali, które spadły na administrację Baracka Obamy, to kiepska wróżba na drugą kadencję. Czy prezydent będzie w stanie zrealizować ambitne cele, jakie sobie postawił?
W środę Obama ogłosił, że zażądał dymisji szefa amerykańskiego urzędu skarbowego (IRS) Stevena Millera, a następnie, kiedy została złożona, natychmiast ją przyjął.
Od kilku dni wiadomo, że w zeszłym roku podatkowym urząd specjalnie dokładnie kontrolował zeznania i ulgi organizacji konserwatywnych, w tym Tea Party, skrajnego skrzydła Partii Republikańskiej.
To wiadomość szczególnie wybuchowa, jeśli wziąć pod uwagę, że w zeszłym roku były wybory prezydenckie i do Kongresu. Urząd skarbowy wziął zatem pod lupę najbardziej nieprzejednanych wrogów Obamy.
– Amerykanie mają prawo być wściekli i ja też jestem wściekły – stwierdził Obama. I nie tylko stwierdził, ale nawet sprawiał wrażenie wściekłego: – Nie będziemy tolerować takiego zachowania w żadnej agencji rządowej, a już szczególnie w urzędzie skarbowym, który ma niezwykłe uprawnienia.
Również sekretarz skarbu Jack Lew prosił prezydenta o zdymisjonowanie Millera – w celu “przywrócenia zaufania opinii publicznej do urzędu skarbowego”. To dopiero początek czystki w urzędzie. Powstała specjalna komisja, która zbada sprawę i wskaże winowajców.
Tak się pechowo złożyło, że jest to kolejny skandal w Waszyngtonie. Kilka dni temu wyszło na jaw, że Departament Sprawiedliwości zdobył billingi ponad 20 numerów telefonicznych, które należały do dziennikarzy agencji Associated Press (w tym telefonów komórkowych).
Chodziło zapewne o wewnętrzne śledztwo w sprawie udaremnionego przez CIA zamachu na samolot, który planowali terroryści z Jemenu. AP opisała tę historię rok temu.
Dziennikarze, których połączenia sprawdzono kilka miesięcy temu, nie zostali o tym poinformowani. Nie ujawniono, dlaczego ich billingi zostały przejrzane. Być może śledczy departamentu chcieli ustalić źródło przecieku, który rzekomo groził powodzeniu operacji CIA (agencja AP na prośbę rządu opóźniła publikację artykułu o kilka dni).
“To bezprecedensowe wtargnięcie rządu w nasze sprawy na wielką skalę, na które nie ma usprawiedliwienia. Dane z billingów mogłyby ujawnić naszych poufnych informatorów i inne metody działania naszych dziennikarzy, którymi rząd nie ma prawa się interesować” – napisał szef AP Gary Pruitt w liście do prokuratora generalnego Erica Holdera (który zarządza też Departamentem Sprawiedliwości).
Amerykańskie Stowarzyszenie Prasy (NAA) uznało, że sprawa jest szokującym naruszeniem wolności słowa, gwarantowanej przez pierwszą poprawkę do konstytucji.
Na dokładkę do dwóch świeżych skandali jest jeszcze sprawa Bengazi, która ciągnie się od zeszłej jesieni. 11 września 2012 r. w ataku na konsulat i tamtejszy budynek CIA zginął ambasador USA w Libii Chris Stevens i trzech innych Amerykanów.
Prawicowe media oskarżyły rząd Obamy, że nie zrobił dość, by ich uratować, a po tragedii starał się ją rzekomo bagatelizować. Różni urzędnicy administracji, w tym ambasador przy ONZ Susan Rice, twierdzili, że konsulat spontanicznie zaatakował tłum ludzi zebranych na antyamerykańskiej demonstracji. Teraz już wiadomo, że byli to muzułmańscy radykałowie, którzy wykorzystali demonstrację, by przeprowadzić zamach.
Śledztwo wykazało, że Departament Sprawiedliwości, którym kierowała wtedy Hillary Clinton, faktycznie zlekceważył prośby amerykańskich dyplomatów w Libii o wzmocnienie ochrony. Ale feralnej nocy już prawdopodobnie nic nie dało się zrobić.
W zeszłym tygodniu wiceszef ambasady USA w Libii zeznał w Kongresie, że prosił o wysłanie myśliwców nad Bengazi – żeby przeleciały nad siedzibą CIA i wystraszyły napastników. Wojskowi z najbliższej amerykańskiej bazy lotniczej we włoskim Aviano odmówili, bo samoloty nie były w pogotowiu i nie doleciałyby na czas. A nawet jeśli, to mogłyby – jak argumentował jeden z generałów – tylko rozjuszyć tłum.
O wszystkich tych sprawach Obama nie wiedział (jak o billingach AP i urzędzie skarbowym) albo nic nie mógł zrobić (jak w Bengazi), albo jest nimi oburzony. W pewnym sensie jest zatem usprawiedliwiony. Ale pojawia się całkiem zasadne pytanie, czy Obama jest przywódcą Ameryki, czy tylko biernym świadkiem wydarzeń i decyzji podejmowanych w różnych podległych mu agendach rządu.
Republikanie już od dawna zarzucali prezydentowi, że jest zbyt bierny, że nie przejmuje inicjatywy w wielu istotnych sprawach. Tak było podczas negocjacji nad budżetem i długiem publicznym, które zostawił kongresmenom Demokratów i Republikanów.
Wrażenie prezydenckiej bezradności pogłębił niedawny triumf Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (NRA), czyli lobby posiadaczy i sprzedawców broni. Po strzelaninie w szkole podstawowej w Newtown, gdzie szaleniec zabił w grudniu 20 dzieci i sześć nauczycielek, Obama chciał ograniczyć swobodę zakupu broni i zakazać niektórych karabinów. Jego propozycje przepadły w Senacie.
Wczorajsza publiczna i gniewna dymisja Millera, zaordynowana z gabinetu w Białym Domu, miała zatrzeć wrażenie bierności i bezradności prezydenta. Ale krytyków nie uciszyła. Dana Milibank z “Washington Post” wyśmiewa prokuratora Holdera za wyjaśnienia, że o niczym nie wiedział i nawet jakby się tym szczycił, w ten sposób wymigując się od odpowiedzialności.
Pojawiają się wątpliwości, czy Obama zdoła zrealizować ambitniejsze cele – jak rozwiązanie kwestii nielegalnych imigrantów i zmniejszenie długu publicznego – skoro ugrzązł w sprawach znacznie mniej istotnych.
Bardziej przychylni prezydentowi komentatorzy zwracają uwagę, że w jego pierwszej kadencji nie było w zasadzie skandali, dlatego kiedy się teraz pojawiły, administracja jest do nich zupełnie nieprzygotowana.
Rzecznicy i urzędnicy Ronalda Reagana, Billa Clintona i George’a W. Busha radzili sobie znacznie lepiej, ponieważ skandale były ich chlebem powszednim.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.