Health Care in the US:Criminals in White Uniforms

<--

Bandziory w białych kitlach, czyli służba zdrowia w USA

O tym, że służba zdrowia w USA to szajka bandytów, którzy wykorzystują oczywisty fakt, iż człowiek chory zapłaci dowolną sumę, żeby wyzdrowieć, wiadomo od dawna.

Osobiście odkryłem tę przykrą prawdę i opisałem dwa lata temu, kiedy wkrótce po osiedleniu się w Ameryce poszedłem z dzieckiem do szpitala i tam zrobiono mu zdjęcie rentgenowskie kolana, które w Warszawie w prywatnej przychodni kosztuje kilkadziesiąt złotych. W Waszyngtonie rachunek wyniósł 1469 dol., w tym 164 dol. za wyprostowanie nóżki – w trakcie prześwietlenia wszedł niejaki dr Markle i wyprostował ją, żeby zdjęcie było lepsze. I zaraz wyszedł. W opisie kosztów zostało to wyszczególnione jako “konsultacja medyczna dr. Markle’a” – właśnie za 164 dol. Rachunek przysłano mi jedynie informacyjnie, bo miałem ubezpieczenie, ale gdybym nie miał, to musiałbym go zapłacić sam.

A zatem bezczelność amerykańskich bandytów w białych kitlach była mi z grubsza znana, wszakże dopiero liczby, które w tym tygodniu ujawnił rząd Obamy, pokazują porażającą skalę zjawiska. Po raz pierwszy opublikowano mianowicie rachunki, jakie szpitale wystawiają państwu za zabiegi wykonywane na emerytach (osoby powyżej 65 lat mają w USA leczenie pokrywane przez państwo w ramach programu Medicare).

Okazuje się, że np. wstawienie tego samego sztucznego stawu jest wyceniane przez pewien szpital w Oklahomie na 5 tys. dol., a przez pewien szpital w Kalifornii – na 223 tys. dol., czyli 42 razy więcej. Ktoś powie – Kalifornia bogata, Oklahoma biedna i daleko. Trudno porównywać. Ale wariackie różnice występują w ramach jednego miasta. Np. leczenie zapalenia płuc (bez komplikacji) w jednym szpitalu w Dallas ma kosztować 14 tys. dol., w innym szpitalu w Dallas – 38 tys. dol. Leczenie infekcji dróg moczowych w szpitalu na północnych przedmieściach Miami to 21 tys. dol., a na południowych przedmieściach Miami – 95 tys. dol.

Skoro rozpiętości są tak ogromne, to niechybnie oznacza, że ceny zależą wyłącznie od widzimisię poszczególnych szpitali – jedne są mniej bezczelne, inne bardziej.

Państwo nie daje się robić w balona i w ramach programu Medicare wypłaca szpitalom według ryczałtów, które samo ustaliło. Zwykle kilka razy mniej niż wymienione powyżej szpitalne rachunki. I szpitale nie mają prawa tych ryczałtów podważać. Również prywatne firmy ubezpieczeniowe płacą szpitalom dużo mniej – choć ok. 30 proc. więcej niż państwo – bo negocjują “hurtowe” umowy i dlatego mają dużą siłę przetargową.

Pełne stawki – według księżycowych wyliczeń bandziorów w białych kitlach – płacą jedynie najsłabsi i najbiedniejsi, tzn. 50 mln nieubezpieczonych Amerykanów. Oczywiście jeśli mają jeszcze pieniądze, bo około miliona ludzi rocznie bankrutuje w USA z powodu wysokich kosztów leczenia.

Pouczający przypadek opisał niedawno miesięcznik “Time”. Niejaka Janice S. ze stanu Connecticut, lat 64, nie miała pracy od roku, więc nie było jej stać na ubezpieczenie (to wydatek rzędu kilkuset dolarów miesięcznie). Ubiegłego lata poczuła bóle w klatce piersiowej, spanikowała i wezwała karetkę. Zaraz przyjechał ambulans z oddalonego o cztery mile szpitala Stamford. Janice przez trzy godziny była tam badana, aż wreszcie lekarz przedstawił jej uspokajająca diagnozę: to tylko lekkie zatrucie pokarmowe. I odesłano ją do domu.

Potem przyszedł rachunek: 995 dol. za karetkę, 3 tys. dol. za konsultację u lekarza i 17 tys. dol. za różne badania i zabiegi w szpitalu. Razem 21 tys. dol.

Jedną z pozycji na rachunku jest np. test na troponinę wykonywany przy podejrzeniu zawału serca, wyceniony przez szpital na 200 dol. (zrobiono go trzy razy, stąd wyszło 600 dol.). Gdyby Janice była o rok starsza, to załapałaby się już do programu Medicare, i sama musiałaby zapłacić tylko niewielki “udział własny”, który ma zapobiec napastowaniu lekarzy przez hipochondryków. Resztę zapłaciłoby za nią państwo. Za każdy test na troponinę szpital Stamford dostałby według urzędowego ryczałtu 13 dol. i 94 centy, czyli razem prawie 42 dol.

Bandyci w białych kitlach musieliby te 42 dol. przyjąć, bo państwu nie podskoczą. Ale bezrobotna Janice S. jest słaba, więc można z niej wydusić 15 razy większą kwotą. A każdy grosz się liczy, bo choć szpital Stamford jak wiele innych tego typu placówek w USA jest organizacją non profit (dzięki czemu nie musi płacić podatków), to np. dyrektor zarabia 2 mln dol. rocznie. A jego lekarze to znakomici fachowcy i za półdarmo robić nie będą.

Rachunek wysłany Janice S. to był dopiero początek operacji wymuszenia haraczu przez szpital. Należy ją prowadzić zręcznie, bo gdyby pacjentka się zbuntowała i nie chciała płacić, to trzeba zgłosić sprawę do sądu, zaangażować komornika, zlicytować majątek itp. – to wszystko jest bardzo niepraktyczne.

Dalej operacja przebiegała następująco: przerażona Janice S. znalazła w internecie negocjatorkę ds. długów medycznych. – Zwykle szpital zgadza się obniżyć rachunek o 30-50 proc., jeśli pacjent zadeklaruje, że chce płacić – mówi negocjatorka, której Janice musiała zapłacić niebagatelną stawkę 97 dol. za godzinę pracy. Ale pieniądze nie poszły na marne. Stamford obniżył rachunek z 21 tys. do 11 tys. dol.

I teraz wszyscy są zadowoleni. Janice S. – bo koszmar jest dwa razy mniejszy, niż się wydawał. Bandyci w białych kitlach – bo udało się wyciągnąć od frajerki kilka razy więcej pieniędzy niż od państwa czy od prywatnej firmy ubezpieczeniowej (a przecież nawet na ubezpieczonych pacjentach, którzy stanowią zdecydowaną większość, się zarabia!). Negocjatorka – bo dostała godziwą dolę za pośrednictwo między bandytami a ich ofiarą.

W tej powszechnej szczęśliwości nawet ja zaczynam wątpić, czy słusznie nazywam amerykańskich lekarzy bandytami. Przecież kiedy składamy sobie życzenia, to najczęściej mówimy: “Dużo zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze!”. A skoro najważniejsze, to powinniśmy wydawać większość pieniędzy nie na auta ani mieszkania czy wycieczki zagraniczne, tylko na zdrowie. Z tego punktu widzenia nawet rekordowe 20 proc. dochodu narodowego, które Amerykanie przeznaczają na opiekę zdrowotną, to ciągle zdecydowanie za mało.

About this publication