Is the US Bouncing Back?

<--

Ameryka staje na nogi?

W zgiełku skandali, które ostatnio prześladują Baracka Obamę, mało kto zauważył wielki sukces prezydenta. Amerykańska dziura budżetowa znika w ekspresowym tempie. Przed wyborami w zeszłym roku kandydat Republikanów Mitt Romney lubił pozować do zdjęć przed wielkim elektronicznym licznikiem, który pokazywał monstrualną i ciągle rosnącą w zatrważającym tempie liczbę. Uparcie woził ze sobą ten licznik na kolejne wiece wyborcze, choć jego transport i rozpakowywanie każdorazowo kosztowało ponad tysiąc dolarów. Miał być koronnym dowodem, że zły Obama prowadzi Ameryką w przepaść.

Nie wiadomo, jakie są losy licznika po wyborach, ale jeśli gdzieś pracuje, to wczoraj o godzinie 9.17 rano czasu waszyngtońskiego powinien wskazywać 16 843 499 893 810. Tyle wynosił w tamtej chwili dług publiczny Ameryki – prawie 17 bln dol.

Zadłużenie państwa było głównym tematem amerykańskiej polityki nie tylko podczas wyborów prezydenckich, ale w ogóle przez ostatnie kilka lat. 20 stycznia 2009 roku, kiedy Obama wprowadzał się do Białego Domu, dług publiczny wynosił 10,6 bln dol. Po odchodzącym George’u W. Bushu nowy prezydent przejmował gospodarkę w stanie zapaści i deficyt budżetowy 1,4 bln dol.

Obama zapowiadał, że w pierwszej kadencji zmniejszy go o połowę. Była to może najważniejsza spośród obietnic, których nie spełnił. W 2010 i 2011 roku deficyty wyniosły po 1,2 bln dolarów, w wyborczym 2012 roku – nieco ponad bilion.

O tych liczbach toczyła się w Waszyngtonie niekończąca się debata. Republikanie zarzucali Obamie chorobliwą rozrzutność, za którą będą musiały płacić następne pokolenia Amerykanów. Na wiecach doskonale sprzedawały się koszulki z przerażonym noworodkiem, który krzyczy: “To mówicie, że tyle jestem winien?!” (statystycznie rzecz biorąc, każdy nowy obywatel USA rodzi się z długiem 53 tys. dol.).

Demokraci ripostowali, że winę za deficyty Obamy ponosi republikanin Bush. W spadku po Billu Clintonie dostał Amerykę ze zrównoważonym budżetem – nie z deficytem, tylko z nadwyżką! Wprawdzie dług publiczny już wtedy przekraczał 5 bln dol., ale złożyło się nań kilka pokoleń Amerykanów. Bush, który wszczął dwie kosztowne wojny i drastycznie obniżył podatki, przez osiem lat rządów dorzucił drugie tyle. A po krachu na rynku nieruchomości, który pociągnął za sobą krach finansowy, zostawił kraj w najcięższym kryzysie od lat 30. ubiegłego wieku (w pierwszym kwartale 2009 roku gospodarka USA kurczyła się w średniorocznym tempie 6 proc.).

W tej dramatycznej sytuacji Obama musiał – tłumaczyli Demokraci – wpompować ponad bilion dolarów w gospodarkę, żeby wróciła na ścieżkę wzrostu. A przychody państwa były zmniejszone z powodu rekordowo niskich podatków, które odziedziczył po Bushu. Dlatego dziury budżetowej nie udało się zmniejszyć – a przynajmniej nie dwukrotnie, jak obiecywał Obama.

Niektórzy ekonomiści, jak noblista Paul Krugman, który pisze poczytne felietony w “New York Timesie”, przekonywali zresztą, że deficyty nie są groźne. Przeciwnie, w czasie stagnacji państwo musi wydawać jak najwięcej pieniędzy, żeby rozruszać gospodarkę.

Obie strony powtarzały swoje argumenty tak często, że każdy, kto choćby pobieżnie śledzi wydarzenia w Waszyngtonie, znał je na pamięć. Wydawało się, że po reelekcji Obamy nic się nie zmieni. Aż do wiosny, kiedy zaczęły napływać pierwsze sygnały, że… dziura budżetowa maleje. I to w oszałamiającym tempie.

Dwa tygodnie temu ponadpartyjny kongresowy urząd ds. budżetu ogłosił korektę tegorocznego budżetu. Otóż deficyt ma wynieść zaledwie 642 mld dol., czyli o ponad 200 mld dol. mniej, niż dotąd szacowano. Nagle okazało się, że Obama jednak spełnił obietnicę, że zmniejszy deficyt o połowę. Wprawdzie z półrocznym opóźnieniem, ale za to z nawiązką.

– Mamy nawet za duże sukcesy w równoważeniu budżetu, dlatego powinniśmy skupić się na poprawie innych wskaźników ekonomicznych – mówił nowy sekretarz skarbu Jacob Lew.

Co ciekawe, ta poniekąd sensacyjna wiadomość przeszła niemal niezauważona. Naturalnie przede wszystkim dlatego, że Republikanie i sprzyjające im media woleli jej nie zauważyć – wszak podważa ona ich najważniejsze argumenty przeciwko Obamie. Opinia publiczna w Ameryce zajmuje się teraz przede wszystkim trzema aferami: w libijskim Bengazi zginął w zeszłym roku ambasador USA, m.in. dlatego, że Departament Stanu zlekceważył prośby o zwiększenie środków bezpieczeństwa; urząd skarbowy złośliwie kontrolował w zeszłym roku konserwatywne stowarzyszenia i fundacje wrogie Obamie; Departament Sprawiedliwości inwigilował dziennikarzy, żeby odkryć źródła przecieków tajemnic państwowych do mediów.

Wszystkie te afery są niepokojące, ale wielkiego wpływu na losy Ameryki mieć nie będą. Za to fakt, że deficyt budżetowy, który cztery lata temu wynosił 10 proc. dochodu narodowego, właśnie spadł do 4 proc., jest absolutnie kluczowy.

Skąd nagła poprawa? Wpływy z podatków są sporo większe, ponieważ gospodarka nieco się rozruszała, a w styczniu Obamie udało się wreszcie przeforsować wzrost podatków. Dlatego wielu zamożniejszych Amerykanów zaksięgowało zyski w roku ubiegłym, kiedy podatki były niższe. A wydatki państwa zmalały, bo w marcu wszedł w życie, zresztą mimo protestów Obamy, plan oszczędności – 1,2 bln przez najbliższą dekadę.

Jeśli wierzyć prognozom kongresowych księgowych, to wszystko nie jest jakiś chwilowy fenomen. W przyszłym roku, a najdalej za dwa lata, deficyt może spaść do 2 proc. dochodu narodowego. Większość ekonomistów, prawicowych i lewicowych, zgadza się, że 2 proc. to już nie dziura, tylko dziurka budżetowa – zupełnie niegroźna dla gospodarki nawet w perspektywie wielu lat.

Oczywiście zostaje jeszcze balast 17 bln dol., który zakumulował się w poprzednich latach. Ale wbrew pozorom również on jest zaskakująco niegroźny. Stopy procentowe na obligacjach (czyli koszt pożyczania pieniędzy) są teraz tak niskie, że USA wydają na odsetki od gigantycznego długu zaledwie 1,5 proc. dochodu narodowego rocznie. Tymczasem za rządów Ronalda Reagana, Billa Clintona czy obu Bushów wydawały na obsługę długu – znacznie przecież mniejszego! – około 3 proc. dochodu narodowego.

Jeśli dodać do tego wszystkiego * wzrost gospodarczy 2,5 proc. – wprawdzie nie oszałamiający, ale jednak w porównaniu z Europą solidny, * bezrobocie, które spadło właśnie do 7,5 proc. (znowu: jak na Amerykę średnio, ale w porównaniu z Europą rewelacyjnie), * największy od pięciu lat optymizm Amerykanów (tzw. consumer confidence index) i * rekordowe poziomy indeksów na giełdzie, to nagle okazuje się, że z Ameryką wcale nie jest tak źle. A nawet zaskakująco dobrze, szczególnie dla tych, którzy czerpią wiedzę o świecie z prawicowej, propagandowej telewizji Fox News. Nie można nawet wykluczyć czarnego dla nich scenariusza, że ten straszny Obama – nierychliwie, ale konsekwentnie – wyciąga kraj ze stagnacji.

About this publication