Immigration Reform and Marco Rubio’s White Teeth

<--

POPĘDA: REFORMA IMIGRACYJNA I BIAŁE ZĘBY MARCA RUBIO

Republikanie w końcu muszą zacząć się liczyć z imigrantami, hipsterami, samotnymi matkami i całą tą hołotą.

Podczas gdy demokraci zastanawiają się na kogo postawić w 2016 – Hilary Clinton, Joe Biden, a może charyzmatyczna Elizabeth Warren z Massachusetts – republikanie mają poważniejsze problemy. Po pierwsze, póki co nie da się wskazać nikogo, kto mógłby kandydować, chyba że zdecydujemy się odgrzewać wczorajsze kotlety – czytaj: Mitt Romney, o którym niedawno znowu trochę słychać. Głównie ze względu na wyprodukowany przez Netflix film dokumentalny, który pokazuje poniewczasie, że Romney, mimo wszystko, wielkim prezydentem by był. Po drugie, niezależnie od kandydata, partia od dawna ma problem ze zmieniającą się demografią i bardziej umiarkowane skrzydło partii zdaje sobie sprawę, że nie ma rady – trzeba będzie spróbować przeciągnąć kogoś na swoją stronę. Może by tak Latynosów? Zorientowani rodzinnie, jakby nie było religijni i ciężko pracujący – nie grzeszą liberalną herezją. Dlatego właśnie część republikanów bierze pod uwagę – a przynajmniej udaje, że bierze pod uwagę – reformę imigracyjną. Którą przecież zawsze można w odpowiednim momencie wygodnie porzucić. Tylko jak to zrobić, żeby zarobione punkty nie wpadły do ogródka demokratów i Obamy?

Należałoby zacząć od tego, że imigrant imigrantowi nierówny. Są ci, których chcą wszyscy, a których ma ochotę wchłonąć Dolina Krzemowa, gdzie świeża krew płynie razem z wizami H-1B, napędzającymi amerykańską gospodarkę. Tak, nawet najbardziej zatwardziali konserwatyści stają się sentymentalni, gdy w grę wchodzi biznes. Ostatecznie amerykański sen jest dla wszystkich, zwłaszcza jeśli przynoszą ze sobą innowację. Po drugie – są „niewinne dzieci” nielegalnych imigrantów, wwiezione do kraju na mocy czyjejś decyzji, a więc kwestia łamania prawa teoretycznie ich nie dotyczy. I tu sceptycyzm republikanów zaczyna być namacalny, i być może tu właśnie przebiega linia niebezpiecznego podziału w łonie GOP [Grand Old Party, partia republikańska]: obóz konserwatywny (sól ziemi – broń, konstytucja, wolny rynek) i obóz umiarkowany (to może jednak weźmy te dzieci, co?). Choć, ostrzega niesławny „National Review Online”, to, że te dzieci nie są winne wcale nie zmniejsza ich winy.

„To może przygarniemy też wszystkie dzieci z Afryki i Azji tylko dlatego, że to nie jest ich wina, że nie urodziły się w USA?” – pyta prawy narożnik.

Obecnie w Stanach Zjednoczonych mieszka 11 milionów nieudokumentowanych imigrantów. Większości nie ściągnęła Krzemowa Dolina i większość przyjechała na własne życzenie. Ta większość twierdzi, że obywatelstwo ich w sumie nie interesuje – po prostu chcieliby pracować legalnie i rozliczać się z podatków. Ale zdaniem demokratów tworzenie 11-milionowej wyspy półlegalnych rezydentów jest moralnie niepewne. Choć pozbawienie ich politycznej reprezentacji i tak zemści się prędzej czy później. „Amnestia” dla wszystkich, bez wzmocnienia granic i kontroli napływu nowych przybyszów (a pomysłów jest wiele, łącznie z wybudowaniem muru między Stanami a Meksykiem), stanowi tylko czasowe rozwiązanie problemu. „I będzie zachętą dla tych, którzy pójdą w ich ślady!”, krzyczą ci Amerykanie, których zdaniem imigranci kradną im pracę sprzed nosa. Choć wątpliwe jest, żeby którykolwiek z krzykaczy zgodził się na pracę w charakterze pomywacza za stawkę mniejszą, niż płaca minimalna.

Problem wydaje się zbyt trudny, żeby go rozwiązać. Jaką receptę mają więc obie partie? Cóż, taką, że wolą koło niego jeszcze trochę pochodzić. Na wszelki wypadek. Zresztą republikanie już zdążyli ochłonąć i po tygodniu szumu w mediach – po corocznym walnym zgromadzeniu GOP w stanie Maryland – niewczesny projekt przycicha. Kolegów doprowadziła do porządku Ann Coulter, która – jak złośliwie zauważa „Chicago Tribune” – zawsze ma rację. Wolny rynek wolnym rynkiem, ale wszystko ma swoje granice. Coulter pokazała tym, którzy cierpią na współczujący konserwatyzm, raport wiekowej konserwatywnej działaczki, Phyllis Schlafy, z którego wyraźnie wynika, że imigranci na GOP nie będą głosować nigdy. A to z tej prostej przyczyny, że są z samej swej natury antyamerykańscy. Podczas gdy aż 81% urodzonych w Stanach Zjednoczonych deklaruje dumę z bycia Amerykaninem, tylko 50% obywateli naturalizowanych żywi podobne uczucie.

W czwartek, 6 lutego, John Boehner, republikański przewodniczący Izby Reprezentantów, wyjaśnał że republikanie nie mogą przeprowadzić reformy imigracyjnej za kadencji Obamy, ponieważ nie ufają prezydentowi i jego ludziom. Reformę trzeba przeprowadzić i przeprowadzi się ją później – twierdzi przywódca większości w Izbie Reprezentantów. Mówi to nie pierwszy raz, zawsze popierając reformę w teorii i nigdy nie popierając jej gdy przychodzi do glosowania. Bo nie może – uważają starzy polityczni gracze. Konserwatywni posłowie wpadliby w furię, Boehner straciłby urząd, a zresztą, w roku wyborów do Izby i Senatu, takich rzeczy się po prostu nie robi.

Demokraci nie mają szans na przejęcie Senatu, nikomu nie będzie się chciało ruszyć tyłka na wybory, lud wciąż jest wzburzony z powodu Obamacare, więc po co igrać z ogniem?

Ale z ogniem końcu trzeba zacząć igrać. W wiek wyborczy wchodzi rocznie 55 tysięcy młodych Latynosów – to dzieci tych, którzy przyjechali tu sprzątać rezydencje pod Waszyngtonem lub założyć obskurną restaurację z jedzeniem na wynos. Tu Anna Coulter ma rację, ci młodzi Azjaci i Latynosi nie znajdują nic dla siebie w republikańskiej retoryce. To w dużej mierze oni, obok hipsterów, samotnych kobiet i innej hołoty, zbudowali bazę, na której wyrósł Obama w 2008 i (pomimo wszystko) w 2012. Ale nawet polityczny marazm młodej Ameryki nie może nas cofnąć w lata 50-te.

I białe zęby forsującego reformę Marca Rubio, syna kubańskich imigrantów i chodzącej ikony młodej republikańskiej Ameryki – nie mogą tu nic zmienić.

About this publication