The Investigation That Changed America

<--

Śledztwo, które odmieniło Amerykę

Bernstein i Woodward nie są wybitnymi pisarzami, ale ich książka jest wybitna. Złośliwa satysfakcja czytelnika jest tym większa, że pycha władzy została ukarana naprawdę.

Kiedyś, w zasadzie nawet niedawno, bo zaledwie 40 lat temu, w pewnym dalekim kraju rządziła szajka, której wydawało się, że jest całkowicie bezkarna. Dlatego przed wyborami organizowała uliczne prowokacje przeciwko kontrkandydatom, rozpuszczała o nich złośliwe plotki, zlecała bandziorom, żeby włamywali się do mieszkań i wykradali ważne papiery itd. Kierownik szajki, czyli prezydent, zainstalował podsłuchy w swoim gabinecie, żeby w razie czego mieć haka na wszystkich rozmówców.

Szef policji tego kraju utrzymywał się na stanowisku przez 48 lat, aż do śmierci. Jeden spośród sześciu prezydentów, którym służył, chciał go zwolnić, ale nie odważył się, bo wiedział, że szef policji zbiera na wszystkie osoby życia publicznego – polityków, aktorów, pisarzy – kompromitujące materiały, np. o romansach pozamałżeńskich. A tak się akurat składało, że ów nieprzychylny szefowi policji prezydent miał dziesiątki kochanek.

Kiedy wszechpotężny szef policji wreszcie umarł w wieku 77 lat, jego sekretarka spaliła sekretne dossier z kompromitującymi kwitami, które liczyło podobno kilkanaście tysięcy stron.

Za największe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa policja owego osobliwego kraju uważała pewnego pastora, który domagał się równych praw dla czarnych. Był on nieustannie śledzony. Tajniacy szybko odkryli, że pastor również, tak jak wspomniany wyżej prezydent, ma słabość do kobiet – nałogowo zaliczał je w motelach, w których nocował, wędrując po kraju. Policja nagrywała spotkania pastora z kochankami i szantażowała go. Wysyłała mu – lub jego żonie – listy z załączonymi nagraniami motelowych schadzek, żądając zaprzestania działalności publicznej. Albo domagając się, żeby nie jechał do Oslo po odbiór Nagrody Nobla.

Żołnierze tego osobliwego kraju walczyli w południowej Azji, gdzie dopuścili się niesłychanych okrucieństw. Któregoś dnia w małej wiosce wymordowali od 350 do 500 cywilów – dokładnej liczby nigdy nie udało się ustalić, ale wiadomo, że były to głównie kobiety i dzieci. Żołnierze wpadli w szał – łączyli bezbronne ofiary w grupki i strzelali do nich z karabinów maszynowych, spychali żywych ludzi do studni, a potem wrzucali tam granaty itd. Dowódcy próbowali wszystko zatuszować, ale kompanijny fotograf sprzedał prasie zdjęcia z masakry. Przeprowadzono śledztwo, w którego wyniku jeden generał został zdegradowany do stopnia pułkownika, a jednego porucznika, który własnoręcznie zabił ponad 20 osób, skazano na dożywocie, ale minister obrony udzielił mu amnestii (”bo tylko wykonywał rozkazy”…). W zasadzie zatem nikt nie poniósł kary, co jest jeszcze bardziej szokujące niż sama masakra.

Kraj, o którym mowa, spełniał niemal wszystkie warunki, żeby nazywać go bananową republiką, z dwoma wyjątkami – po pierwsze, nigdy nie rosły tam banany, a po drugie, był (i nadal jest) największym mocarstwem na świecie, uważał się (i nadal uważa) za przewodnika w pochodzie ludzkości ku demokracji, szczęściu, wolności itp.

Prawdziwy władca Ameryki: ”Człowiek, który na każdego miał haka”

*** 

Taka właśnie była pod koniec lat 60. i na początku 70. Ameryka – kraj prezydenta Richarda Nixona, kraj dożywotniego szefa FBI Edgara Hoovera, kraj szantażowanego przezeń pastora Martina Luthera Kinga i kraj bezkarnych zabójców wietnamskich dzieci i kobiet z wioski My Lai.

Afera Watergate, o której opowiada książka ”Wszyscy ludzie prezydenta”, była symbolicznym końcem tamtego kraju; stała się narodowym wstrząsem; zbiorowym oczyszczeniem na miarę starogreckiego katharsis; wreszcie dowodem, że Ameryka jednak nie jest bananową republiką.

Wzloty i upadki – Bernstein i Woodward po Watergate: ”Panowie Woodstein;;

Dziennikarskie śledztwo prowadzone przez dwóch młodych reporterów ”The Washington Post” – w sprawie włamania do biura Partii Demokratycznej, które początkowo wydawało się nieistotnym epizodem kampanii wyborczej – doprowadziło do tego, że dwa lata później prezydent Nixon musiał w niesławie ustąpić z urzędu, a jego najbliżsi współpracownicy z Białego Domu, w tym szef administracji i prokurator generalny, poszli za kratki.

Oczywiście byłoby grubą przesadą twierdzenie, że Carl Bernstein i Bob Woodward we dwójkę uratowali Amerykę. Do ostatecznego zdemaskowania szajki na szczytach władzy przyczynili się dziennikarze kilku gazet, a także prokuratorzy i kongresmeni, którzy po kilku miesiącach podjęli własne śledztwa.

Trzeba jednak przyznać, że na początku jedynie dwaj uparci reporterzy ”The Washington Post” drążyli sprawę i dostrzegali w niej coś więcej niż tylko pojedynczy wybryk kilku pospolitych bandziorów. Codziennie wykonywali dziesiątki telefonów. Nocami nachodzili w prywatnych domach dziesiątki ludzi, o których sądzili, że mogą coś wiedzieć. Działali według zasady: ”jeśli wyrzucą cię drzwiami, wracaj oknem”. Wykazywali się niewiarygodną zdolnością gromadzenia informacji – nawet słynny prywatny detektyw Philip Marlowe z powieści Raymonda Chandlera pozazdrościłby im determinacji.

We ”Wszystkich ludziach prezydenta” Bernstein i Woodward relacjonują swoje śledztwo dzień po dniu suchym, zwyczajnym językiem. Nie są wybitnymi pisarzami. Ale ich książka jest wybitna, opisuje bowiem niesamowite wydarzenia z perspektywy naocznych świadków, którzy je kreowali.

Skojarzenie z Chandlerem nie jest przypadkowe – ”Wszystkich ludzi prezydenta” czyta się jak najlepszą powieść detektywistyczną. Mimo że czytelnik zna zakończenie, fascynujące jest stopniowe odkrywanie spisku, obserwowanie, jak w kolejnych rozdziałach pętla zaciska się coraz bardziej – najpierw demaskowani są najemnicy od brudnej roboty, potem pomniejsi doradcy prezydenta, a wreszcie najważniejsi jego współpracownicy.

Fascynujące – i nie ma co kryć, że bardzo przyjemne – jest obserwowanie, jak zadufani w sobie ludzie władzy najpierw szydzą z dziennikarzy, ale potem powolutku cyniczne uśmieszki zamierają im na ustach, zaczynają wpadać w nerwowość, stopniowo gubią się w zeznaniach, pokornieją i wreszcie ze łzami w oczach błagają, żeby nie publikować kolejnych obciążających ich artykułów. Złośliwa satysfakcja, jaką odczuwa czytelnik, jest tym większa, że wszystko zdarzyło się naprawdę.

I to jest wartość dodatkowa książki Bernsteina i Woodwarda – choć osadzona w egzotycznych realiach Waszyngtonu z początku lat 70., opowiada zawsze i wszędzie aktualną historię o władzy, której pycha zostaje ukarana.

Na końcu pada prezydent Nixon, który staje się ofiarą własnej paranoi. Nagrywał wszystkie rozmowy w Gabinecie Owalnym w Białym Domu, żeby mieć haki na innych, ale właśnie te nagrania – kiedy dowiedziała się o nich opinia publiczna – ostatecznie go pogrążyły. A także słynne brakujące 18 minut, które zostały wykasowane przed przekazaniem nagrań komisji śledczej. Do dziś nie wiadomo, co tam było, i krążą na ten temat różne szalone teorie spiskowe. Ale w tysiącach minut, które zostały niewykasowane, fragmentów obciążających prezydenta znalazło się dosyć.

”Wszyscy ludzie prezydenta” nie kończą się ustąpieniem Nixona, książka została bowiem wydana kilka tygodni wcześniej. Dlatego po przeczytaniu ostatniego rozdziału zalecane jest włączenie komputera, wejście na YouTube’a i samodzielne odszukanie ostatniego przemówienia Nixona.

*** 

Druga luka, której autorzy nie mogli zapełnić, to słynna sprawa tzw. Głębokiego Gardła (Deep Throat). Tym pseudonimem nazwano tajemniczego informatora, kogoś wysoko postawionego w drabinie władzy, kto przekazywał Woodwardowi najważniejsze wskazówki, ale pod warunkiem, że na zawsze pozostanie anonimowy.

Pseudonim zaczerpnięto ze słynnego w czasach Watergate, a i do dzisiaj kultowego w pewnych kręgach filmu porno pt. ”Głębokie gardło”. (Opowiada on absurdalną historię kobiety, która nie ma łechtaczki w normalnym miejscu, tylko w przełyku, dlatego klasyczny seks nie przynosi jej pełnej satysfakcji).

Woodward spotyka się z ”Głębokim Gardłem” w podziemnym garażu, zwykle o trzeciej w nocy. Jeśli dziennikarz chce pogadać, stawia rano doniczkę w oknie swojego mieszkania. Jeśli informator chce coś powiedzieć, wpisuje długopisem godzinę spotkania na 20 stronie ”New York Timesa”, który Woodward dostaje codziennie rano pod drzwi w ramach prenumeraty (Woodward nigdy nie dociekał, jakim cudem ”Głębokie Gardło” ma dostęp do jego egzemplarza gazety).

Świat bez Woodwardów i Bernsteinów: ”Łamiąca wiadomość, czyli upadek prasy papierowej”

Przez wiele lat debatowano, kto był tajemniczym informatorem. Wiedzieli to tylko trzej ludzie: Woodward, redaktor naczelny ”The Washington Post” Ben Bradlee i oczywiście ”Głębokie Gardło”. Dopiero w 2005 roku zagadka została rozwiązana: sam przyznał się 92-letni Mark Felt, który był człowiekiem numer 3 w FBI u schyłku życia Hoovera, a po jego śmierci w naturalny sposób awansował o jedno oczko – został zastępcą dyrektora. Liczył na to, że zostanie dyrektorem, ale Nixon wolał nominować swojego człowieka, a nie kogoś z drużyny Hoovera. Zawiedzione ambicje były zapewne jedną z przyczyn, dla których Felt postanowił zniszczyć Nixona i jego drużynę. Mówi się też, że bronił Agencji przed ”przejęciem” przez Biały Dom.

Już 40 lat temu podejrzewano, że ”Głębokim Gardłem” musi być ktoś ze ścisłego kierownictwa FBI, bo artykuły Woodwarda i Bernsteina były podobno czasami jakby żywcem przepisane z raportów Agencji. Nixon nawet podejrzewał Felta, ale ów kategorycznie zaprzeczał.

Ujawnienie tożsamości ”Głębokiego Gardła” nieco komplikuje legendę Watergate – o czwartej władzy, czyli prasie, która uratowała Amerykę w paskudnym momencie, w którym trzy władze (wykonawcza, sądownicza i parlamentarna) zawiodły. Być może dziennikarze nie byli wcale głównymi aktorami dramatu, lecz jedynie pionkami, które człowiek nr 2 w FBI zręcznie wykorzystał, żeby szachować Nixona. Czwarta władza była tylko narzędziem w walce dwóch frakcji pierwszej władzy.

Debata na ten temat jest jednak w pewnym stopniu akademicka, tzn. przekombinowana. Przypomina trochę debatę o tym, co było wcześniej: jajko czy kura. Nawet jeśli Bernstein i Woodward istotnie dali się wykorzystać, to Ameryka, w której wygrał ”Głębokie Gardło”, jest znacznie lepsza niż Ameryka, w której zwyciężyłaby szajka Nixona.

About this publication