How To Turn American Higher Education Inside Out

<--

JAK WYWRÓCIĆ AMERYKAŃSKĄ EDUKACJĘ WYŻSZĄ DO GÓRY NOGAMI?

Rząd federalny niewielkim kosztem mógłby znieść czesne w szkołach publicznych.

Zdaniem Jordana Weissmanna z The Atlantic Amerykę stać na wprowadzenie bezpłatnej edukacji we wszystkich stanowych college’ach na poziomie udergraduate, kończącym się otrzymaniem licencjatu (czyli dla 3/4 wszystkich studiujących). Ile to by kosztowało? 62 miliardy dolarów. Czyli mniej niż 70 miliardów, które dzisiaj rząd federalny dopłaca do edukacji publicznej i prywatnej.

Skąd te liczby? Edukacja uniwersytecka w Ameryce, także w publicznych college’ach stanowych, jest płatna. Wysokość czesnego zależy nie tylko od uczelni, które mają dużą swobodę w jego ustalaniu, ale różni się nawet w ramach jednej placówki: dopłaca się np. za możliwość korzystania z infrastruktury sportowej czy lepszej jakości zakwaterowanie. 62 miliardy – tyle właśnie, według Departamentu Edukacji, wyniosło czesne wszystkich undergraduates w publicznych szkołach wyższych w 2012 roku.

Ta druga kwota, czyli około 70 miliardów, to suma pieniędzy, jaką rząd federalny wlewa do tego systemu. Przede wszystkim poszerzając dostęp do wyższego wykształcenia dla mniej zamożnych, ale także wprost dotując szkoły prywatne.Podstawowa forma dofinansowania edukacji przez rząd to bezzwrotne granty i stypendia dla najmniej zamożnych, plus dwa nowe programy pomocowe dla najzdolniejszych. Idzie na to ponad połowa całej sumy. Reszta to tzw. tax benefits, pozwalające na odliczenie od podatku dochodowego części kosztów edukacji (wysokość odliczenia jest uzależniona od czesnego), a niecały miliard idzie na work study program (np. płatne staże dla studentów i absolwentów). Tax benefits pomagają w największym stopniu klasie średniej i wyższej. Jednym z celów tego programu jest zagwarantowanie zamożniejszym, że inflacja i dodatkowe koszta nie uderzą w oszczędności na edukację dzieci, które zbierają na specjalnych kontach.

Już rzut oka na te kwoty pozwala zrozumieć, o co chodzi Weissmannowi. Skoro z 36 miliardów przeznaczanych na stypendia większość (w roku akademickim 2010/2011 nieco ponad 60%) trafia do instytucji publicznych, podobnie jak spora część z 32 miliardów tax benefits – dlaczego w ogóle nie zrezygnować z pobierania czesnego w szkołach publicznych? Dlaczego, zamiast tworzyć fundusze pomocowe, nie uczynić edukacjij po prostu bezpłatną? Edukacja w college’ach stanowych nie byłaby wreszcie publiczna tylko z nazwy. Z fiskalnego punktu widzenia odliczenia podatkowe niczym nie różnią się od wydatków, a federalne programy stypendialne w dzisiejszej formie to wybiórcze, ale jednak bezpośrednie dotowanie edukacji.

Faktyczny koszt reformy mógłby być jeszcze mniejszy niż 62 miliardy na pokrycie czesnego – gdyby nie dopłacać szkołom prywatnym (18 miliardów mniej, przy danych z roku 2010/11) i konsekwentnie eliminować konieczność zaciagania kredytów studenckich na czesne w szkołach publicznych (rząd łącznie gwarantuje kredyty kwotą 107 miliardów). W skali federalnej to nie są duże kwoty – tylko stan Waszyngton, już po kryzysowych cięciach, płaci na utrzymanie najpowszechniej dostępnych i cieszących się najmniejszym prestiżem community colleges 1,3 miliarda oraz dokłada kolejny miliard na dwa z wielu stanowych uniwersytetów, w Seattle i Pullman.

Czyli można zreformować edukację amerykańską u samych jej podstaw? Można, pisze Weissmann.

Jego argumentacja w kwestii samego finansowania może być przedmiotem dyskusji – bezpłatna edukacja oznaczałaby bowiem więcej chętnych, a to konieczność zwiększenia dopłat. Ale nie to jest najważniejszym problemem. Na płatnej edukacji jest bowiem zbudowany cały amerykański system klasowy. Ujmując to najkrócej: jeśli nie masz pieniędzy, by nawet z państwową pomocą wysłać dzieci do college’u – należysz do klasy niższej. Jeśli stać cię na spłatę kredytu studenckiego – do średniej. Jeśli w ogóle nie musisz się tym martwić, bo jesteś absolwentem elitarnej szkoły prywatnej, donatorem lokalnego uniwersytetu czy po prostu stać cię na wysokie czesne – do wyższej.

Status klasowy związany z edukacją jest często dziedziczny: w szkołach ligi bluszczowej kształci się trzecie i czwarte pokolenie lokalnych elit, które od zawsze wspierały finansowo prestiżowe uniwersytety. Z kolei studenci w pierwszym pokoleniu (1/3 wszystkich), których rodzice nie ukończyli żadnej szkoły wyższej, mierzą się z takimi problemami, jak gorsze perspektywy stażu i praktyk zawodowych czy brak wsparcia środowiska. Statystycznie dużo rzadziej udaje im się ukończyć szkołę w terminie, częściej – także z powodów finansowych – rezygnują.

Opłaty za edukację wyższą oznaczają również uzależnienie młodych ludzi od rynku. Studenci, którzy zapożyczają się na studia lub pracują w ich trakcie, są szybko i brutalnie wprowadzani w realia amerykańskiej gospodarki. Jeśli w wieku 19 lat masz na głowie kredyt, który musisz zacząć spłacać dosłownie za chwilę, nie przyjdą ci do głowy takie pomysły, jak studiowanie filozofii, roczna przerwa na wolontariat czy podjęcie studiów na nowo na innym kierunku czy uniwersytecie. Po prostu starasz się uzyskać dyplom i pracę jak najszybciej, by móc zacząć spłacać kredyt – a całe sektory gospodarki i metropolie korzystają z nisko płatnej lub darmowej pracy świeżo upieczonych absolwentów lub stażystów w trakcie studiów. I świetnie na tym wychodzą.

Dlatego właśnie to, co wygląda z fiskalnego punktu widzenia na drobną korektę w finansowaniu, faktycznie byłoby rewolucją.

Zwolnienie studentów szkół publicznych z opłat oznaczałoby, że nie będą już zakładnikami kredytów i mogą wejść na rynek pracy później. Zrównywałoby to szanse między grupami o różnej zamożności. Zweryfikowałoby też model edukacji prywatnej, która, choć otrzymuje pieniądze od donatorów i w postaci wysokiego czesnego, także wyciąga rękę po federalne granty badawcze i stypendialne, a wraz z mniej zamożnymi studentami trafiają do niej kolejne fundusze z rządowego budżetu.

W efekcie takiej reformy szanse edukacyjne dzieci wreszcie byłyby mniej uzależnione od sytuacji finansowej rodziny, a szkoły dla elit musiałyby przemyśleć większe otwarcie się na najlepszych studentów i studentki z mniej zamożnych czy imigranckich rodzin – chyba że zaryzykowałyby ich odpływ do szkół publicznych, a w przyszłości z potencjalnego grona sponsorskiego. Rząd federalny straciłby z kolei najskuteczniejszy argument przy rekrutacji młodych mężczyzn i kobiety do wojska – obietnicę zapłaty za przyszłe studia. Każdy z aspektów tak pomyślanej zmiany jest rewolucyjny sam w sobie, wszystkie razem byłyby prawdziwym trzęsieniem ziemi.

Ale choć Ameryka jest dumna ze swoich rewolucyjnych tradycji, to nawet w najśmielszych planach nie rozważa takiej rewolucji. Bezpłatna edukacja dla wszystkich oznaczałaby bowiem przeoranie podstaw systemu klasowego w społeczeństwie, które niczego się tak nie wypiera, jak właśnie swojej klasowości.

About this publication