Obama Calls Putin and …

<--

POPĘDA: DZWONI OBAMA DO PUTINA

Kwestię krymską widać z Ameryki mniej więcej tak, jak Sarah Palin widzi Rosję ze swojego domu na Alasce – czyli bardzo wyraźnie.

Na pierwszych stronach gazet zamieszcza się ją raczej z obowiązku niż z realnej potrzeby, bo – jak pisze najzabawniejsza gazeta w Ameryce, „The Onion” – reakcję Amerykanów na to, co dzieje się na Ukrainie, można podzielić na: 1. kompletny brak zainteresowania, 2. kompletny brak zrozumienia, o co chodzi.

Tak jak są dwie Rosje, tak są dwie Ameryki. Jest Rosja Putina i jest Rosja Nawalnego i Niemcowa. Jak pisze Vladimir V. Kara-Maza dla „The Washington Post”, według oficjalnego (państwowego!) sondażu 73% Rosjan jest przeciw interwencji na Ukrainie, a w samą niedzielę 2 marca w Moskwie i Petersburgu aresztowano trzystu protestujących. Odpowiednikiem tej Rosji jest Ameryka liberałów, gdzie nie do wyobrażenia jest, że może dojść do podobnych wypadków na początku XXI wieku. Dla ludzi myślących w ten sposób to, czego jesteśmy świadkami, jest równie anachroniczne i politycznie irracjonalne jak potencjalna próba powrotu Niemiec do ich dawnych wschodnich granic. Emocja, której zdrowy czytelnik powinien w tym momencie doświadczać, to niesmak i zdumienie (przy czym ważne jest to, żeby emocji tych nie odczuwać z osobna, ale właśnie razem). Ten niesmak i zdumienie podzielają w tej samej mierze lewicowi lub lewicujący intelektualiści po obu stronach oceanu, zarówno Rosjanie, jak i Amerykanie, wliczając w to tego nieboraka Obamę. To niesmak i zdumienie osoby dorosłej, której jakiś niedorostek obił facjatę. W biały dzień. Na ruchliwej ulicy. W porze obiadu.

Problem polega na tym, że ten niesmak i zdumienie poczytywany jest w Rosji Putina i w Ameryce Sarah Palin za polityczną słabość.

Mamy więc dwa kruszejące mocarstwa, które wzajemnie oskarżają się o imperializm i zimnowojenną mentalność. Oba mają rację. Ameryka nie rozumie, czym Ukraina jest dla Rosji, i nie rozumie tęsknoty za sowieckim imperium, mimo że tęsknota imperialna jest ulubioną fantazją Amerykanów. Rosyjska wielkość i duchowa czystość nie trafia Amerykanom do przekonania, choć wyjątkowa pozycja Ameryki, jej przywódcza rola na świecie oraz niewinne postkolonialne zabawy wydają się tak oczywiste, jakby były dane od Boga. Wszystko jasne, in God we trust. Ale Ukraina? Z punktu widzenia Waszyngtonu Ukrainą nie ma się co interesować. Jej udział w światowej gospodarce to zaledwie 0,2 procent. Sama w sobie nie stanowi żadnego zagrożenia i łatwo ją oddać, bo chyba dla wszystkich jest oczywiste, że o żadnym zaangażowaniu militarnym USA nie może być mowy. Bardzo teoretyczne rozważania Council of Foreign Relations (CFR) nad możliwością działań zbrojnych w wypadku, gdyby Putin posunął się dalej na zachód, pokazują, że NATO właściwie już spisał Krym na straty.

Dla tej Ameryki, która dobrze wie, że w życiu tak bywa, że czasem ktoś komuś przyfasoli na ulicy, dwie sprawy są oczywiste. Pierwsza: zamiast się dziwić i naiwnie próbować zmienić świat, należy po prostu zaopatrzyć się w shotguna. Druga: gdyby to republikanie byli u władzy, sprawy wyglądałyby zupełnie inaczej. Czyż Mitt Romney nie wskazywał na Rosję jako na największe zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych? Nie mylił się! Czy zbłądziła Sarah Palin, kiedy wypaliła w 2008, że jeśli Obama zostanie prezydentem, Rosja najedzie Ukrainę? Ta kobieta wieszczyła! Przepowiednia godna Nostradamusa i Palin nie omieszkała kilka dni temu przypomnieć o niej na swoim Facebooku. Konkurent Obamy z 2008, John McCain, triumfuje, wskazując na opłakane skutki niesławnego „resetu” z Rosją i na to, jak nieskuteczna jest dyplomacja Obamy, bo do tego sprowadza się polityka zagraniczna tej administracji. Ameryka Obamy zdradziła swoich sojuszników w Polsce i Czechach, zostawiając ich na pastwę sowieckiego sąsiada. A przecież Radek Sikorski prosi i namawia, żeby otworzyć amerykańską bazę w Polsce. Za Reagana i za Thatcher jednak było inaczej, to przyznają nawet rosyjscy dysydenci i ukraińscy opozycjoniści, jak wynika z wywiadu w „Wyborczej”.

Wracając do logiki niesmaku i zdumienia. W sobotę, 1 marca, Obama podnosi się z chodnika, poprawia nadszarpnięty kołnierz i grzecznie prosi, żeby Putin jak najszybciej wycofał swoje siły z Ukrainy. Fraza „Obama dzwoni do Putina” brzmi jak jakiś cykliczny żart typu „przychodzi baba do lekarza”. Trzeba być liberałem albo idiotą, żeby liczyć na to, że coś się takim telefonem wskóra. Obama ośmiesza Amerykę, a śmieszna Ameryka jest dla jej mieszkańców tym, czym rozpad Związku Radzieckiego dla Putina. Tragedią stulecia.

Tym samym Krym w Ameryce to kwestia polityki wewnętrznej – być może z małym zewnętrznym odchyłem pod tytułem: czy Bliski Wschód od teraz przestanie się nas bać?

Sprowadza się do ubolewania, że Obama jest beznadziejnym liderem, a mówiąc konkretniej, że liderem nie jest. Co głębsza prawica pozwala sobie na spekulacje, że Putin nie tylko nie wzbudza w Obamie naturalnej wrogości, ale że wręcz mu imponuje, tak jak jeden socjalista może imponować drugiemu socjaliście. Jak pisze Nicholas Kristof dla „The New York Times”, w dyskusji nad biernością Obamy wobec Ukrainy Amerykanie kompletnie zapomnieli o Rosji. Obelg pod adresem prezydenta jest w amerykańskich mediach tyle, że niezorientowany w temacie przechodzień, który właśnie otworzył gazetę, mógłby w pierwszej chwili pomyśleć, że to Obama, nie Putin, zaatakował Krym.

Republikanie mają rację, potrzebna jest zmiana frontu! Na demokratów nie ma co liczyć, skoro Departament Stanu, miast działać, zabawia się w szarady literackie, wysyłając Putinowi cytaty z Dostojewskiego. Zamiast tego, radzi McCain, niezbędne jest natychmiastowe włączenie Gruzji do NATO i rychły powrót do planu tarczy antyrakietowej w Czechach i Polsce. Masz, Hillary, swój „reset”! Masz, Obamo, placek! Jak Bliski Wschód ma trząść portkami, skoro taty nie boją się – jak głosi waszyngtońska plotka – Sasha i Malia?

About this publication