Kibicujmy Amerykanom, żeby na następnego prezydenta wybrali kogoś równie rozsądnego jak Obama
Republikanin Mitt Romney, dawny gubernator stanu Massachusetts, który w ostatnich wyborach był rywalem Baracka Obamy, utrzymywał podczas kampanii, że ”geopolitycznym wrogiem nr 1 dla Ameryki jest Rosja”. W telewizyjnej debacie kandydatów został z tego powodu wyszydzony: – Lata 80. dzwonią, żeby znowu wyznaczać kierunki naszej polityki zagranicznej… – mówił prezydent. – Tylko że, panie gubernatorze, zimna wojna skończyła się 20 lat temu!
Obama twierdził wtedy, że największym zagrożeniem dla Ameryki pozostaje terroryzm. Dziennik ”New York Times” pisał po debacie: ”Słowa Romneya albo ujawniają szokującą ignorancję w sprawach międzynarodowych, albo są cyniczną próbą demagogii. Tak czy inaczej, są nieodpowiedzialne i niegodne kandydata na prezydenta”.
W ostatnich dniach Romney kilka razy pojawił się w różnych telewizjach, wszędzie powtarzając ten sam komunikat: – A nie mówiłem? Naiwność Obamy nie zna granic!
***
O dziwo, prezydent nie zmienił zdania i uparcie twierdzi, że w tamtej debacie miał rację. Nawet jeśli ”lata 80. dzwonią”, to konsekwentnie i świadomie nie odbiera telefonu.
– Nie uważam, żeby na Ukrainie rozgrywała się jakaś zimnowojenna, geopolityczna partia szachów między Rosją i Ameryką. Chodzi wyłącznie o to, żeby Ukraińcy mieli prawo do samostanowienia – mówił w lutym, kiedy tłumy na ulicach Kijowa domagały się ustąpienia prezydenta Janukowycza.
– Rosja nie jest naszym wrogiem nr 1, tylko lokalnym mocarstwem, które zagraża swoim bezpośrednim sąsiadom – stwierdził we wtorek na konferencji prasowej w Hadze. – Jej agresja wynika nie z siły, tylko ze słabości. Działania Rosji stwarzają problemy, ale nie są istotnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Bardziej obawiam się, że ktoś [tzn. terrorysta] zdetonuje bombę atomową na Manhattanie…
O tym, że agresja Putina wynika ze słabości, mówiło wcześniej wielu innych. Rosyjski prezydent chciał zatrzymać Ukrainę w swojej strefie wpływów – dlatego w grudniu zaoferował jej około 20 mld dolarów w postaci kredytów i obniżek cen gazu na najbliższe lata. Kiedy łapówka nie wypaliła, Putin musiał zrobić coś, żeby przekuć dotkliwą klęskę w propagandowe zwycięstwo – zajął więc Krym.
W środę w swoim najważniejszym wystąpieniu w Europie, w akademii sztuk pięknych w Brukseli, Obama mówił: – To nie jest początek kolejnej zimnej wojny. Przecież, w odróżnieniu od Związku Radzieckiego, Rosja nie przewodzi żadnemu blokowi narodów i nie ma żadnej globalnej ideologii. A też Stany Zjednoczone ani NATO nie chcą żadnego konfliktu z Rosją.
Odkąd w zeszłym roku relacje Waszyngtonu i Moskwy ostatecznie się popsuły, Obama konsekwentnie lekceważy i umniejsza wagę Rosji w świecie. Latem ubiegłego roku był pierwszym amerykańskim prezydentem, który odwołał spotkanie z rosyjskim/radzieckim przywódcą. – Rozbieżności są tak duże, że nie ma o czym rozmawiać – wyjaśniał rzecznik Białego Domu.
Sam Obama mówił zaś dziennikarzom:
– Wcale nie mam takich złych relacji osobistych z Putinem. Dziennikarze za bardzo opierają się na języku ciała. Ja wiem, że on wygląda jak przyciężkawy, znudzony uczniak z ostatniej ławki, ale nasze rozmowy są często konstruktywne… Niestety, odkąd wrócił na urząd prezydenta, więcej po stronie rosyjskiej stereotypowego myślenia rodem z czasów zimnej wojny. Dlatego zachęcam pana Putina, żeby myślał do przodu, a nie do tyłu. Ale rezultaty są mieszane…
***
Z naszej, polskiej perspektywy takie lekceważenie Rosji i Putina wydaje się mocno nonszalanckie, ale trzeba pamiętać, że Obama ma zupełnie inną perspektywę. Jest przywódcą supermocarstwa. Wie, że wielka obszarem Rosja ma dokładnie taki sam dochód narodowy jak niewielkie Włochy (i osiem razy mniejszy niż USA). Co więcej, po latach prosperity wywołanej wzrostem cen surowców putinowski model ekonomiczny zaczyna się zacinać – obecnie rosyjska gospodarka przyrasta w mizernym tempie 1,3 proc. rocznie.
W ostatnich latach Stany Zjednoczone wydawały na obronność średnio osiem razy więcej niż Rosja. Pieniądze pokazują prawdziwy układ sił. Gdyby doszło do konwencjonalnego konfliktu zbrojnego o Krym – czyli bez użycia broni atomowej – to rosyjska armia zostałaby rozbita w puch.
Wprawdzie Amerykanie nie poradzili sobie z partyzantką w Iraku i Afganistanie, ale w klasycznych starciach ”międzypaństwowych” mają niesłychaną siłę rażenia. W pierwszej wojnie z Irakiem w 1991 roku zginęło około 200 Amerykanów i od 20 do 30 tys. żołnierzy irackich. W drugiej wojnie z Irakiem w 2003 roku (czyli w operacji podbijania kraju, ale zanim zaczęła się partyzantka) zginęło 133 Amerykanów, 33 Brytyjczyków i od 10 tys. do 30 tys. żołnierzy irackich.
Na każdego zabitego Amerykanina przypadało około stu zabitych wrogów. Chyba nigdy w historii świata żadna armia nie miała takiej przewagi. Oczywiście proporcje strat w wojnie z Rosją byłyby mniej szokujące, ale chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie ma wątpliwości, że zwycięstwo Ameryki byłoby miażdżące.
***
W drugi weekend marca, kiedy na Krymie panoszyli się już ”niezidentyfikowani żołnierze w mundurach bez insygniów”, a w Polsce i innych krajach Europy Środkowej porównywano Putina do Hitlera i ze zgrozą przypominano anszlus Austrii oraz czeskich Sudetów, prezydent USA poleciał na Florydę pograć w golfa.
Typowy – jak to mówią w Ameryce – ”no drama Obama”.
Europejczycy od dawna wyrzucają mu chłód i obojętność. Pięć lat temu, kiedy pierwszy czarnoskóry prezydent oczarował Amerykę i świat, entuzjastyczny tłum witał go w Berlinie, w Oslo przyznano mu na piękne oczy Pokojową Nagrodę Nobla, a w sondażach na zachodzie Europy bił wszelkie rekordy popularności. Niestety, amerykański oblubieniec okazał się niewdzięcznikiem. Nie pisał miłosnych listów do Paryża, nie dzwonił do Brukseli, nie wysyłał kwiatów do Berlina. Nie przyjechał na szczyt w Madrycie wiosną 2010 roku, gdzie Unia Europejska świętowała przyjęcie traktatu lizbońskiego. Amerykańscy dyplomaci wyjaśniali, że ”szczyty UE to w dużym stopniu strata czasu”, tymczasem Obama ma ważne sprawy na głowie.
A potem razem ze swoją sekretarz stanu Hillary Clinton ogłosił, że przyszłość Ameryki zdecyduje się w regionie Pacyfiku, gdzie rośnie potęga Chin i mniejszych azjatyckich tygrysów. Tam przenosi się środek ciężkości świata.
Po naszej stronie Atlantyku pojawiły się głosy, że Obama – w odróżnieniu od wszystkich poprzednich prezydentów USA – nie czuje emocjonalnej więzi z Europą. Dlaczego? Może dlatego, że urodził się i spędził całe dzieciństwo na Hawajach oraz w Indonezji, gdzie przez kilka lat jego matka, antropolożka, miała stypendium. Kiedy zajął się poważną polityką, zimna wojna była już skończona, dlatego nie rozumie zagrożenia ze strony Rosji ani tego, że Ameryka i Europa są sobie potrzebne itd.
W Polsce mieliśmy mu szczególnie za złe ”reset”, czyli nowe otwarcie w relacjach Ameryki i Rosji. Obama anulował tarczę antyrakietową, którą chciał budować u nas George W. Bush, a w zamian Rosjanie odwdzięczyli mu się poparciem sankcji przeciwko Iranowi, otwarciem drogi tranzytowej dla żołnierzy USA w Afganistanie i zgodą na kolejną redukcję arsenałów atomowych.
Ale w zasadzie dlaczego to wszystko było niedobre? Przecież w wyniku resetu Amerykanie odnieśli konkretne korzyści. Tarcza w Polsce i tak powstanie, tyle że w bardziej sensownej wersji. Rosja dostała historyczną szansę odkreślenia zimnej wojny grubą kreską i odejścia od chorych gier o sumie zerowej (czyli że każdy zysk Ameryki jest stratą Rosji i odwrotnie – każdy zysk Rosji jest stratą Ameryki).
A że Putin nie skorzystał z tej rozsądnej oferty, na której przyjęciu zyskałby cały świat? Jaka w tym wina Obamy? Gdzie jego rzekoma ”naiwność”? Tak czy inaczej, warto było ofertę złożyć!
W środę w akademii sztuk pięknych w Brukseli przemawiał ”no drama Obama”. Postarał się, żeby większość słuchaczy w sali stanowili ludzie młodzi. Powiedział dokładnie to, co należało powiedzieć.
Nie snuł mrocznych wizji, nie opowiadał o złowrogim mocarstwie, które zagraża Europie jak nazistowskie Niemcy, ani nie wzywał do wielkiej mobilizacji na Zachodzie. Mówił głównie o wartościach, które nas łączą, i o awanturniczym ”lokalnym mocarstwie”, które nie szanuje tych wartości.
– Wierzę, że przyszłość należy do narodów, które są wolne. Nie dlatego, że jestem naiwny. Nie dlatego, że mamy potężne armie i że jesteśmy silni gospodarczo. Tylko dlatego, że nasze ideały są uniwersalne. Tak, wierzymy w demokrację, w wolne i uczciwe wybory, niezależne sądy i partie opozycyjne, w społeczeństwo obywatelskie i wolny przepływ informacji bez cenzury. Tak, wierzymy w otwarty system gospodarczy oparty na wolnym rynku, innowacji i indywidualnej inicjatywie ludzkiej. Tak, wierzymy, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równi, bez względu na to jak wyglądają, kogo kochają i skąd pochodzą. I to jest nasza siła! (…) Te ideały jednoczą młodych ludzi w Bostonie, Brukseli, Dżakarcie, Nairobi, Krakowie i Kijowie.
W imieniu Ameryki złożył mocną, jednoznaczną deklarację wobec sojuszników z NATO:
– Będziemy zawsze wierni zobowiązaniom zapisanym w artykule piątym paktu północnoatlantyckiego: o obronie niepodległości i terytorialnej integralności sojuszników. Tej obietnicy nigdy nie złamiemy. Żaden naród NATO nigdy nie będzie sam.
Po raz kolejny wyciągnął rękę do Rosji:
– Żeby nie było żadnych wątpliwości: ani Ameryka, ani Europa nie ma zamiaru kontrolować Ukrainy. Nie wysłaliśmy tam żadnych wojsk. Jedyne, czego chcemy, to żeby Ukraińcy sami decydowali o swojej przyszłości, jak inne wolne narody. (…) Chcemy silnej i odpowiedzialnej Rosji, a nie słabej. Chcemy, żeby Rosjanie żyli bezpiecznie, godnie i dostatnio oraz żeby byli dumni ze swojej historii. Ale to nie oznacza, że Rosja może się rozpychać łokciami wśród swoich sąsiadów!
Niestety, takie deklaracje, zdaje się, trafiają w próżnię. Jak wynika z aktualnego sondażu niezależnego Centrum Jurija Lewady, 80 proc. Rosjan ocenia pozytywnie prezydenta Putina, a 60 proc. uważa, że ”sprawy kraju idą w dobrym kierunku”. Ale czy to oznacza, że Obama nie powinien w imieniu całego Zachodu wyciągać ręki do Rosjan? Tylko przeciwnie, ogłosić, że ich potępiamy i nie chcemy mieć z nimi nic wspólnego?
***
Może zatem ”no drama Obama” ma rację? Zamiast bić w dzwony i straszyć nowym Hitlerem, po prostu róbmy swoje. Pamiętajmy o wartościach, które łączą nas z Ameryką. Pamiętajmy, że sojusz transatlantycki musi być korzystny dla obu stron, a nie tylko polegać na tym, że Ameryka broni Europy. Co, niestety, oznacza, że kraje europejskie powinny nieco zwiększyć wydatki na obronność. Notabene w Waszyngtonie zauważono, że w Polsce są one relatywnie wysokie, i z tego powodu jesteśmy doceniani.
Nie demonizujmy rosyjskiego zagrożenia – w końcu Putin napadł na kraj straszliwie słaby i pogrążony w rewolucyjnym chaosie. Ale też nie pozwólmy, żeby agresja uszła mu na sucho. Sankcje ogłoszone przez USA są obiecującym początkiem, ale konieczne są następne. Jednakże karę egzekwujmy na zimno, bez emocji. Nie łudźmy się, że Ukraina odzyska Krym, tylko postawmy sobie za cel, żeby zniechęcić Putina do kolejnych aneksji. A jednocześnie pokazujmy Rosjanom alternatywę, czyli otwarcie na Zachód korzystne dla obu stron.
Pomagajmy Ukrainie, ale nie dlatego, że ”mamy wspólnego wroga”, tylko dlatego, że łączą nas wspólne wartości. Warunkiem kolejnych transz kredytów powinny być autentyczne reformy i oczyszczenie ukraińskiego systemu z korupcji. Jeśli tego nie będzie, to, sorry, ale zachodnia pomoc powinna zostać wstrzymana.
Przyjmijmy wreszcie traktat o wolnym handlu przez Atlantyk. Mimo że świat staje się wielobiegunowy, Ameryka i Unia Europejska to wciąż prawie połowa światowej gospodarki. Im mocniejsze będą nasze więzi ekonomiczne, tym silniejszy będzie sojusz militarny.
No i kibicujmy Amerykanom, żeby na następnego prezydenta wybrali kogoś równie rozsądnego jak Obama. Nie musi nam składać codziennych dowodów miłości, wystarczy pewność, że możemy na niego liczyć.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.