Night and Day Watch in Washington

<--

POPĘDA: STRAŻ NOCNA I DZIENNA W WASZYNGTONIE

Amerykanie w 2015 wybiorą partię nierówności czy partię NSA?

Jak wiadomo, Obama wybrał się w zeszłym tygodniu do Europy, żeby tchnąć ducha w europejskich sojuszników – uspokoić jednych i zmobilizować innych. W czasie swojego pobytu w Amsterdamie miał okazję mówić na tle „Straży Nocnej” Rembrandta, co zresztą ocenił jako najbardziej imponującą scenerię, w jakiej zdarzyło mu się przemawiać. Siła symbolu robi swoje – gwardia przechadzająca się ciemnym miastem, potwierdzająca unię między protestantami a katolikami, sprzymierzona przeciw siłom zewnętrza i chaosu.

„Straż Nocna” nie od dziś inspiruje poppolitykę i popkulturę – i mam tu na myśli nie tylko bestsellery Terry’ego Pratchetta i Alistaira MacLean’a. „Straż Nocna” to także pierwsza część rosyjskiej trylogii o walce sił Dobra i Zła, kasowe przedsięwzięcie reżysera Timura Bekmambetova, które zarobiło w Rosji więcej pieniędzy niż „Władca Pierścieni”. Ta „supernaturalna, miejska fantazja” z 2004 i 2006 (kiedy to pojawiła się druga część trylogii: „Straż Dzienna”) to taka historia zimnej wojny w pigułce. Dla opornych. Napięcie, łączące świat współczesnej Moskwy z światem diabłów i aniołów przypomina „Mistrza i Małgorzatę”, kontrast między obozami światła i ciemności to dualizm godny Putina. Albo wewnętrznej polityki amerykańskiej, oskarżającej się wzajemnie o cyniczne i wykalkulowane doprowadzanie TEGO KRAJU do ruiny. Przypomnijmy – dla tych, którzy nie oglądali filmu – głównym zajęciem Straży Nocnej jest pilnowanie Straży Dziennej, a główną aktywnością Straży Dziennej i jest trzymanie w szachu Straży Nocnej. Na żadną inną działalność żadna ze stron nie ma czasu.

Za jeden z największych paradoksów obecnej sytuacji międzynarodowej uważam fakt, że sprawa ukraińska, tak jak ją widzi Polska, popycha nas w kierunku amerykańskiej prawicy.

W polskim interesie – tak jak postrzega go polskie centrum i lewica – jest jak najściślejsze zbliżenie do Ameryki: militarne i ekonomiczne. W obu tych aspektach, jedyne co nam może pomóc, to tradycyjna partia republikańska, bo na pewno nie demokraci ani od lat wykluwająca się i nie mogąca się wykluć partia libertariańska. Tylko wymierające, tradycyjne republikańskie dinozaury skłaniają się do przeznaczenia pieniędzy – a trwają właśnie negocjacje w sprawie budżetu – na umocnienia militarne w Europie Wschodniej. To oni byliby skłonni do negocjowania ewentualnego transportu gazu z Ameryki do Europy, w czym Polacy upatrują szansę uniezależnienia się energetycznego od Rosji.

Wypadki na Ukrainie pokazały nam bardziej niż cokolwiek innego, że lewica i prawica nie stanowią pojęć czystych, oderwanych od konkretnej sytuacji politycznej, i że lewicowość amerykańska czy ta, którą wyznaje Europa Zachodnia, nie ma żadnego przełożenia na lewicowanie w Polsce. Czy – na ten przykład – na Ukrainie. W każdym razie, za dwa lata w Stanach Zjednoczonych nastąpi zmiana warty i nie jest wykluczone, że – na zasadzie równowagi układu między Strażą Dzienną i Strażą Dzienną, lub w myśl zasady działania wahadła – władzę przejmą republikanie. W zeszłym tygodniu Waszyngton zelektryzowały prognozy Nate’a Silver’a, który wieszczy rychłe przejęcie senatu przez GOP. Ten sam analityk, który wyprorokował demokratom zwycięstwo w 2008, teraz jawi się niczym jakaś demoniczna Kasandra. Zwłaszcza, że mamy połowę 2014 i zaczyna się wielka przepychanka.

Do wyborów prezydenckich zostało nieco ponad dwa lata. Kandydatów jeszcze nie znamy, choć Hilary Clinton nieoficjalnie przyznała, że rozważa start w wyścigu. Na to republikanie, nie potrafiąc znaleźć własnego kandydata, zareagowali rozpoczęciem kampanii, że Hilary jest po prostu za stara na to, żeby zostać prezydentem. O tym, że Ronald Reagan funkcjonował w Białym Domu z Alzheimerem, nikt nie pamięta. Wśród potencjalnych kandydatów partii republikańskiej, da się od biedy wymienić Teda Cruza z Teksasu, pod warunkiem oczywiście, że Amerykanie wybaczą mu obstrukcję parlamentarną i rolę, jaką odegrał w zamknięciu rządu na jesieni 2013.

Ted Cruz ma kowbojki i niewiele do powiedzenia, chyba tylko tyle, że Obamacare zrujnuje Amerykę, ponieważ rzeczywistość jest taka, że więcej Amerykanów ucierpi niż zyska na publicznej służbie zdrowia.

Tymczasem dosłownie parę dni temu minął termin zapisów i administracja Obamy triumfuje – dzięki udziałowi prezydenta w programie dla hipsterów, na stronie internetowej Obamacare zakotłowało. Na dzień 1 kwietnia 2014 zapisało się 7,1 miliona osób, co przekracza założony przez rząd próg minimalny.

Mimo że kandydatów na urząd prezydenta póki co brak, wiadomo już o co będzie się kłócić Ameryka w 2015 i 2016. Albo czym będzie się straszyć wyborców. A straszyć można na dwa sposoby: rosnącą nierównością społeczną (oręż demokratów) i rządem ingerującym w życie obywateli, którego symbolem jest wszędobylskie NSA (oręż republikanów). Na tym ostatnim koncentruje się inna nadzieja prawicy – Rand Paul, syn niesławnego doktora Paula, który zapewnia młodych Amerykanów, że niezależnie od orientacji politycznej, są szpiegowani i są zagrożeni. Trudno będzie to jednak przekuć na tradycyjną republikańską kampanię, bo Rand Paul to libertarianin pełną gębą, osobistość wielce kontrowersyjna. Nie zapominajmy, że Straż Dzienna jest niezmiernie zachowawcza, a Rand Paul to wolności osobiste, reforma imigracyjna i wszystkie te rzeczy, na które GOP nie jest gotowa.

Jeśli chodzi o nierówności, ten temat nie znika ze sztandarów amerykańskiej Straży Nocnej – centrum i na lewo od centrum. W środę, 2 kwietnia, Sąd Najwyższy zniósł niektóre z ograniczeń, regulujących warunki finansowego wspierania kampanii prezydenckich, jeszcze bardziej zbliżając do siebie świat pieniędzy i świat polityki. W ostatnich dniach Amerykanie dyskutują książkę francuskiego ekonomisty, Thomasa Piketty, który porównuje Amerykę XXI wieku z XIX-wieczną Europą z powieści Austin i Balzaka. Poziom nierówności społecznej w Ameryce jest obecnie “prawdopodobnie wyższy niż w jakimkolwiek innym społeczeństwie gdziekolwiek na świecie, teraz lub w przeszłości”. Logika kapitalizmu nie przywidziała – pisze dla “The New Yorker” John Cassidy – akumulacji kapitału przez klasę “supermenadżerów”, w świetle czego “amerykański sen” zakrawa na jakiś ponury żart, jeśli nie na opium dla ludu.

To właśnie ten wybór Amerykanów – decyzja czy bardziej boją się CIA czy Wall Street – będzie miał bardzo realne przełożenie na naturę stosunków polsko-amerykańskich i obecność militarną Stanów Zjednoczonych w Polsce.

About this publication