Can We Rely on Obama?

<--

Nigdy już nie zostaniecie sami, nasz sojusz jest wykuty w granicie, jesteście pod ochroną najpotężniejszej armii świata – zapewniał prezydent Obama.

I niejedno polskie serce raźniej wtedy zabiło, ale potem mimo wszystko – głównie ze względu na naszą niefortunną historię – w niejednej głowie zapewne pojawiły się wątpliwości. Nawet jeśli osobiście Obama budzi zaufanie, to przecież nie jest wiecznym prezydentem, pomieszka w Białym Domu jeszcze dwa i pół roku, a – co ważniejsze – zewsząd napływają wieści o nieuchronnym schyłku Ameryki.

I jest w nich wiele prawdy, bo świat się zmienia, staje się wielobiegunowy. Przez naszą europocentryczną ślepotę tego jeszcze nie zauważamy, ale przecież już nie tylko Chiny, o których mówi się i pisze najwięcej, ale również Indie, Brazylia, inne azjatyckie tygrysy rozwijają się w ekspresowym tempie, dlatego hegemonia Ameryki, lub – szerzej sprawę ujmując – hegemonia zachodniej Europy i Ameryki trwająca z grubsza przez ostatnie pięć stuleci powoli się kończy.

No i oczywiście jest Rosja, z jej żalami po straconym imperium i marzeniami o jego odbudowie, które przypisuje się kagebiście Putinowi. Ale to tylko część prawdy. Problemem nie jest sam Putin, ale miliony Rosjan, którzy w większości go popierają. A trzeba też przygotować się na to, że Putin będzie urzędował na Kremlu do 2024 r., kiedy o Obamie będą rozprawiać już tylko amerykańscy historycy.

Zdaniem niektórych i na obecnym prezydencie USA wcale nie można polegać. Przecież już raz “sprzedał nas Putinowi”, kiedy anulował tarczę antyrakietową w Polsce i Czechach, co miało być gestem dobrej woli i potwierdzić “reset”, czyli nowy początek w relacjach Moskwy i Waszyngtonu. Amerykańscy republikanie od lat lamentują, że Obama jest słaby i niezdecydowany. A przy tym naiwny jak dziecko, skoro wierzył w pojednanie z kagebistą.

Czy w obliczu tego wszystkiego mocne słowa, które padły na placu Zamkowym, mają znaczenie?

Jak najbardziej. A co do wątpliwości, to po kolei.

Hegemonia gospodarcza Ameryki faktycznie wkracza w fazę schyłkową. Ale – dla odmiany – jej przewaga militarna jest obecnie większa niż kiedykolwiek. Przez ostatnie 20 lat Amerykanie wydawali na zbrojenia prawie tyle samo, ile reszta świata razem wzięta. Te proporcje stopniowo się zmieniają na korzyść reszty świata, ale wciąż Ameryka przeznacza na obronność pięć razy więcej niż drugie w kolejności Chiny i osiem razy więcej niż trzecia Rosja.

Pieniądze nie kłamią. W każdym międzypaństwowym konflikcie konwencjonalnym, tzn. bez broni atomowej, przewaga Amerykanów – również nad Rosjanami – byłaby miażdżąca. I można spokojnie zakładać, że przez następną dekadę, może dwie, to się nie zmieni.

Jeśli chodzi o putinowską Rosję, to np. republikański senator John McCain lubi powtarzać, że jest to wielka stacja benzynowa, która udaje, że jest mocarstwem. Nieco w tym przesady, ale znowu nie aż tak wiele. Rozwój i przyrost dochodu narodowego za rządów Putina wynikał przede wszystkim z gwałtownego wzrostu cen surowców. Ropa naftowa podrożała siedmiokrotnie (jeśli porównać ceny z 1999 r. i obecne).

Sam Putin, choć faktycznie w jakimś stopniu pozostaje mentalnie w poprzedniej epoce, to wydaje się racjonalny. Atakuje tylko najsłabszych na swoim podwórku – w 2008 r. Gruzję (tam zresztą był w dużym stopniu sprowokowany), a w 2014 r. pogrążoną w chaosie Ukrainę. Nie zrobił jak dotąd niczego szalonego, jedynie stosunkowo tanim kosztem podbija bębenka nacjonalizmu i stwarza wrażenie, że Rosja w świecie liczy się bardziej, niż to jest w rzeczywistości.

Obama nas nie sprzedał Rosji, tylko zrezygnował z tarczy Busha, której skuteczność – jak przyznają amerykańscy wojskowi – byłaby wątpliwa. W zamian zaproponował nam inną, znacznie sensowniejszą wersję tarczy. Zamiast kilku antyrakiet mających czekać w Radzikowie na wysoce hipotetyczne irańskie pociski z bronią atomową lecące na orbicie okołoziemskiej na Amerykę, będziemy mieli sprawdzony system antyrakietowy AEGIS, który ochroni również europejskie kraje NATO.

“Reset” z Rosją nie był zdradą Polski, tylko całkowicie sensowną próbą nawiązania dobrych relacji z wielkim krajem, który – tak się wtedy złożyło – mógł pomóc Ameryce w kilku istotnych sprawach na świecie, m.in. w Afganistanie. A że Putin z tej znakomitej szansy na normalne relacje z Zachodem nie skorzystał, to już nie jest wina Obamy.

My, Polacy, a przynajmniej co rozsądniejsi z nas, byliśmy kibicami “resetu” i teraz możemy jedynie ubolewać, że się nie udał. Bo przecież chcielibyśmy mieć dobre, przyjacielskie relacje z Rosją, a zamiast tego słyszymy, że “bandyci i prowokatorzy z kijowskiego Majdanu byli szkoleni na obozach w Polsce”.

Jeśli chodzi o rzekomą słabość Obamy, to faktycznie, nie rozpętał żadnej nowej wojny – jeśli nie liczyć humanitarnej, zatwierdzonej przez ONZ interwencji w Libii, gdzie samoloty NATO uratowały rewolucjonistów przed dyktatorem. Ale fakt, że ktoś nie chce używać siły, choć jest najsilniejszy, dowodzi raczej rozsądku i wstrzemięźliwości niż słabości.

Do zalet Obamy należy dopisać też konsekwencję, którą widać np. w awanturze z Rosją. Choć od aneksji Krymu minęły zaledwie trzy miesiące, a prorosyjskie bojówki sieją zamęt na wschodzie Ukrainy, to niektórzy nasi sojusznicy z zachodniej Europy zachowują się tak, jakby o całym “incydencie” chcieli już zapomnieć i wrócić do spokojnych interesów z Putinem.

Tymczasem Obama ogłasza w Warszawie – ku ich zaskoczeniu lub niezadowoleniu – miliard dolarów na wzmocnienie wschodniej flanki NATO. Dzień później apeluje do Francuzów, żeby wstrzymali sprzedaż lotniskowców do Rosji. I cały czas przestrzega Moskwę, że dopóki mieszanie się w wewnętrzne sprawy Ukrainy będzie trwało, dopóty nie ma powrotu do business as usual .

Jeśli następni prezydenci USA będą równie sensowni, a my, Europejczycy, potrafimy ich utrzymać w przekonaniu, że NATO jest ważne i potrzebne, to Polska zapewni sobie bezpieczeństwo przynajmniej na jedno pokolenie, czyli do czasu, kiedy dzisiejsze dzieci dorosną. A one – miejmy nadzieję – zbudują inny, lepszy, postamerykański i postputinowski świat.

About this publication