The ‘Wprost’ Bugs: What Would They Look Like in America?

<--

Podsłuchy “Wprost” – jak by było w Ameryce?

Można się śmiać z różnych dziwactw i chorób amerykańskiej demokracji, ale obecna afera podsłuchowa wywołana przez “Wprost” dobitnie pokazuje, że w kategorii standardy życia publicznego jesteśmy – pozwolę sobie sparafrazować posła na Sejm Killiona Munyamę – sto lat za Amerykanami.

I jakkolwiek to dla nas niepochlebne, warto zastanowić się, jak by to wszystko, co się u nas teraz wyprawia, przebiegało za oceanem.

Rozmawia Mark Belka z Barneyem Sienkiewiczem…

Oto załóżmy, że w pewnej restauracji w Waszyngtonie spotykają się Mark Belka, prezes Fed, czyli amerykańskiego banku centralnego, oraz Barney Sienkiewicz, czyli wysoki rangą urzędnik administracji Obamy (bo akurat ministerstwa spraw wewnętrznych w USA nie ma).

Nie można wykluczyć, że również oni – przy szklaneczce whiskey – z upodobaniem i swadą używaliby słów powszechnie uważanych za obelżywe i przechwalali się długością swoich narządów płciowych, wszakże na tym ewentualne podobieństwa między Polską i Ameryką się kończą.

Spośród wielu różnic najbardziej praktyczna jest taka, że Mark i Barney nie daliby się nagrać, bo o sprawach istotnych mówiliby jedynie w miejscu sprawdzonym przez stosowne służby.

Nie twierdzę tutaj, że rozmowa ich polskich pierwowzorów była istotna. Przeciwnie, moim zdaniem Belka i Sienkiewicz nie dobijali żadnego tajnego politycznego targu, a jedynie gawędzili przy kolacji, ale jednak coś istotnego się podczas tej pogawędki zdarzyło, tzn. Belka hipotetycznie zadeklarował, że NBP mógłby podjąć “specjalne działania”, żeby nie dopuścić do wygranej PiS w wyborach.

Jakie “specjalne działania” miał na myśli? Chodzi o tzw. QE (ang. quantitive easing), czyli coś, co Fed stosuje od kilku lat na ogromną skalę, mianowicie skupuje amerykańskie obligacje nie bezpośrednio od rządu Obamy – tego mu nie wolno – tylko skupuje je od prywatnych banków, które wcześniej kupiły je od rządu. Wielu ekonomistów uważa to za słabo zawoalowaną formę dodruku pieniędzy i srodze potępia, ale również wielu ekonomistów uważa, że QE uratowało Amerykę przed katastrofą.

A zatem, powtórzymy, z technicznego punktu widzenia “specjalne działania” nie są skandalem, ale problematyczne są ich motywy.

Ben Bernanke, czyli prezes Fed w latach 2006-14, stosował QE, żeby najpierw ratować, a potem ożywiać gospodarkę (lub ściślej mówiąc, obniżać bezrobocie i utrzymać stabilne ceny). Gdyby ktoś od Obamy przyszedł do niego i powiedział, że trzeba podjąć “specjalne działania”, bo Republikanie mają dobre sondaże i mogą wygrać wybory, to w tym momencie rozmowa by się zakończyła. I to nawet nie dlatego, że Bernanke jest republikaninem. Zakończyłby tę rozmowę nawet, gdyby był demokratą. A jeśli nie, to po jej ujawnieniu musiałby się podać do dymisji, nawet gdyby rozmowa była jedynie towarzyską pogawędką.

Prezesi Fed są naprawdę apolityczni i niezależni. Bernanke został mianowany przez George’a W. Busha, ale Obama zostawił go na stanowisku na drugą kadencję. Alan Greenspan został nominowany przez Reagana i też był zdeklarowanym republikaninem, ale przez 20 lat na czele Fed najbardziej cenił demokratę Billa Clintona.

Belka jest dobrym szefem NBP, ale wcześniej wiele lat był czołowym polskim politykiem, nawet premierem, i zapewne dlatego w feralnym momencie, kiedy gawędził na podsłuchu, odruch myślenia politycznego przeważył. Jest to nauczka, żeby na prezesów NBP nie wybierać byłych polityków, nawet najbardziej kompetentnych i obytych w świecie.

Amerykańskim gazetom nie chodzi tylko o to, żeby dowalić

Wracając do naszego ćwiczenia porównawczego – wyobraźmy sobie mało prawdopodobną sytuację, że Mark i Barney mówili to samo, co ich polskie pierwowzory, zostali nagrani, a taśmy dostały się np. do prawicowego “Wall Street Journal”.

Otóż “WSJ”, zanim opublikowałby nagranie, przekazałby szkic artykułu rzecznikowi Obamy i biurowi prasowemu Fed, żeby dać bohaterom szansę odpowiedzi. A także dlatego, że amerykańskim dziennikarzom, nawet prawicowym, nie chodzi tylko o to, żeby dowalić rządowi Demokratów, tudzież epatować tanią sensacją, ale mają również na względzie dobro publiczne.

Często zdarza się, że rząd USA prosi dziennikarzy, żeby coś usunąć z tekstu lub opóźnić publikację o kilka dni. Oczywiście nie po to, żeby chronić prezesa Fed. Przyczyną jest zwykle bezpieczeństwo narodowe – można sobie np. wyobrazić, że rozmowę w restauracji nagrali agenci obcego wywiadu, którzy następnie podrzucili ją dziennikarzom. FBI jest na tropie owych agentów, ale jakiś fragment artykułu mógłby ich zaalarmować i skłonić do ucieczki.

Tygodnik “Wprost” nie skonsultował się z rządem Tuska przed publikacją, tylko przywalił z zaskoczenia, bo dobro publiczne wbrew szumnym, kabotyńskim deklaracjom ma gdzieś, a o standardach dziennikarstwa ma jedynie mgliste pojęcie.

Niestety, reakcja polskich władz na publikację “Wprost” była taka, że trzeba stanąć w obronie owego wysoce pochopnego periodyku wyłącznie w imię zasad. A konkretnie takiej oto zasady, że niezależne media są fundamentem zdrowego państwa.

Amerykańska prokuratura nie wtargnęłaby do redakcji

I tutaj dochodzimy do końca naszego ponurego ćwiczenia porównawczego. Otóż amerykańska prokuratura, która w odróżnieniu od polskiej całkowicie podlega rządowi, nie wtargnęłaby do redakcji “WSJ” razem z agentami FBI, żeby zabezpieczyć nagrania na poczet śledztwa.

Wprawdzie coś takiego zdarzyło się niedawno w Wielkiej Brytanii – policja wkroczyła do redakcji “Guardiana”, żeby zabezpieczyć materiały wykradzione zaprzyjaźnionym amerykańskim służbom przez Edwarda Snowdena, ale w samej Ameryce byłoby to nie do pomyślenia. Wybuchłby skandal, którego prokurator generalny USA nie miałby szans przetrwać. I to wcale nie dlatego, że słynna pierwsza poprawka do konstytucji gwarantuje niezależność mediów i wolność słowa, do tego stopnia, że kierowcy mogą bezkarnie pokazywać policjantom wysunięty środkowy palec.

Formalnie rzecz biorąc, pierwsza poprawka nie zapewnia dziennikarzom nietykalności. Np. trzy lata temu amerykańska prokuratura potajemnie śledziła połączenia telefoniczne dziennikarzy agencji AP – tzn. nie treść rozmów, tylko billingi – żeby dowiedzieć się, od kogo w rządzie zdobyli ściśle tajne informacje. Ale tam chodziło o udaremniony zamach terrorystyczny, tzn. o bezpieczeństwo państwa oraz agentów CIA zaangażowanych w operację, a nie o pogawędki w restauracji. A mimo że motywy prokuratury były ważkie, to w Waszyngtonie wybuchła afera i skończyło się tym, że Departament Sprawiedliwości wprowadził nowe, obostrzone zasady śledztw przeciwko dziennikarzom.

A co z nami? Otóż nam pozostaje nadzieja, że jeszcze kilka takich afer, i my wszyscy – politycy, dziennikarze i opinia publiczna – tak się wyedukujemy, że będzie u nas prawie jak w Ameryce.

About this publication