Journalist Beheaded and Obama Plays Golf

<--

Reporter ścięty, a Obama gra w golfa

Obama rozmawiał przez telefon z rodzicami ściętego dziennikarza, potem złożył w telewizji oświadczenie, że jest wstrząśnięty, ale Ameryka nie ugnie się przed terrorystami, a potem pojechał na cały dzień grać w golfa

Nawet najwięksi fani Baracka Obama w tych dniach z zakłopotaniem drapią się w głowy. Dwa tygodnie temu prezydent wybrał się na rodzinne wakacje na wyspie Martha’s Vineyard u wybrzeży stanu Massachusetts i pozostawał na nich uparcie, mimo iż cały świat zdaje się walić. Poczynając od Ameryki – na przedmieściach St. Louis biały policjant zabił czarnego nieuzbrojonego nastolatka i wybuchły zamieszki, które trwały prawie dwa tygodnie. Tymczasem Obama grał w golfa, jeździł po lesie na rowerze i wypoczywał na plaży.

Prezydent znany jest z zamiłowania do życia rodzinnego. Jeśli tylko jest w Waszyngtonie, nawet w najbardziej kryzysowych dniach nie rezygnuje z tradycyjnej kolacji z żoną i dwiema córkami. Jest z nimi również na wakacjach; stąd determinacja, by ich nie przerywać, choćby nie wiadomo co.

Wydaje się jednak, że tym razem przebrał miarę. Konkretnie w dniu, w którym radykałowie opublikowali film z egzekucji dziennikarza Jamesa Foleya i pokazali następnego w kolejce do ścięcia amerykańskiego zakładnika.

– Jego życie zależy od ciebie, Obamo, i od twoich następnych decyzji! – oznajmia na koniec nagrania zamaskowany kat. Co oznaczało, że jeśli amerykańskie bombardowania wojsk kalifatu nie skończą się, będzie kolejna egzekucja.

Co na to Obama? Najpierw rozmawiał przez telefon z rodzicami ściętego, potem złożył w telewizji oświadczenie, w którym stwierdził, że jest wstrząśnięty, ale Ameryka nie będzie się uginać przed terrorystami. A potem… pojechał na cały dzień grać w golfa.

Ezra Klein, były dziennikarz “Washington Post”, zwykle bardzo życzliwy prezydentowi, napisał na Twitterze: “Dzisiaj granie w golfa nie jest w dobrym guście…”. Różne gazety i portale publikowały zdjęcia roześmianego Obamy w golfowym meleksie, często obok kadrów z makabrycznego filmu albo obok zapłakanej matki ściętego.

– Generalnie zgadzam się z nim, że ma prawo do prywatnego życia i nie może być więźniem mediów – mówił w “New York Timesie” Jim Manley, doświadczony strateg Partii Demokratycznej. – Ale w tym konkretnym przypadku wielu demokratów ze zdziwieniem podnosi brwi…

Obama nagrabił sobie zresztą już wcześniej, przed wakacjami. Powszechnie wiadomo, że dwa lata temu wszyscy jego doradcy, w tym ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton, przekonywali, żeby zdecydowanie wesprzeć umiarkowanych rebeliantów w Syrii. Obama zdecydował, że Ameryka nie będzie się mieszać w syryjską wojnę domową.

W następnych latach radykalni rebelianci, wśród których jest wielu weteranów irackiej Al-Kaidy, wyparli umiarkowanych syryjskich rebeliantów. A kilka miesięcy temu wrócili do Iraku i proklamowali powstanie kalifatu na części terytorium obydwu krajów. Zajęli m.in. Mosul, czyli drugie co do wielkości miasto Iraku.

– Jeśli ktoś nie walczy z ekstremizmem, to takie są efekty – podsumowała w niedawnym wywiadzie pani Clinton, która uznała najwyraźniej za konieczne, żeby przed startem w wyborach prezydenckich 2016 r. odciąć się od obecnego, coraz bardziej krytykowanego prezydenta.

Czy faktycznie Obama jest winien? Dwa lata temu argumentował w dyskusjach w Białym Domu, że jest fantastą każdy, kto myśli, że jeśli dać zaawansowaną broń zbuntowanym syryjskim studentom, nauczycielom, taksówkarzom, lekarzom i inżynierom, pokonają oni zawodową armię rządową i radykalnych muzułmańskich fanatyków. Gdyby zresztą umiarkowani rebelianci dostali wsparcie, to niechybnie nowe dostawy broni z Iranu i Rosji przyszłyby również do ich przeciwników i w Syrii ginęłoby jeszcze więcej ludzi, bo byłoby jeszcze więcej dużo lepszej broni (obecnie liczba zabitych dobiega 200 tys.).

Takie rozumowanie wydaje się rozsądne, ale ma tę zasadniczą wadę, że nigdy nie dowiemy się, co by się stało, gdyby Obama dwa lata temu uległ doradcom. Wiemy za to, co stało się, kiedy im nie uległ.

Bojownicy kalifatu z łatwością rozbili irackie wojsko, w porzuconych bazach zdobyli amerykański sprzęt wojskowy, w tym potężne armaty i setki wozów Humvee, prześladują chrześcijan, mordują jazydów, czyli jedną z irackich mniejszości religijnych, i zagrażają kurdyjskiej autonomii w Iraku.

Jak na to wszystko zareagował Obama? Kazał zrzucać prowiant jazydom, którzy zbiegli w góry ze strachu przed kalifatem i umierali z głodu i pragnienia. Kazał też bombardować wojska kalifatu idące na Kurdystan. Ale zastrzegał, że celem nalotów nie jest pokonanie kalifatu, tylko powstrzymanie jego ekspansji. Resztą, czyli przegnaniem bojowników z Iraku, muszą zająć się sami Irakijczycy.

Teraz, kiedy żołnierze kalifatu ścięli Foleya, w Ameryce coraz głośniej mówi się: “Nie, kalifatu nie należy powstrzymywać, należy go zniszczyć!”. Naciskają m.in. wojskowi. Ale też zwracają uwagę, że same bombardowania w Iraku nie wystarczą, bo bojownicy znajdą schronienie w Syrii.

– Musielibyśmy działać po obu stronach granicy, która zresztą już i tak jest tylko fikcją – mówił generał Dempsey, szef połączonych sztabów sił zbrojnych USA.

Wygląda na to, że po powrocie z golfa (czyli dziś) Obama będzie miał twardy orzech do zgryzienia.

About this publication