Strong Speech by the US President: Obama Declares War on the Islamic State

<--

Prezydent USA przedstawił plan zniszczenia radykałów, którzy stworzyli kalifat w Syrii i Iraku. Jeszcze niedawno nazywał ich “rezerwowymi ze studenckiej drużyny, którzy przebrali się w koszulki Lakersów”

– Będziemy ścigać terrorystów, którzy zagrażają naszemu krajowi, gdziekolwiek by nie byli – zapowiedział Barack Obama nad ranem czasu polskiego, w telewizyjnym przemówieniu do narodu. – Nie zawaham się podjąć przeciwko nim akcji w Syrii, nie tylko w Iraku. To jest podstawowa zasada mojej prezydentury: Jeśli zagrażasz Ameryce, to nigdzie nie znajdziesz schronienia!

Słowa te odnosiły się do Islamskiego Państwa (IP), czyli radykalnej organizacji, która kontroluje rozległe tereny we wschodniej Syrii i zachodnim Iraku, terroryzuje lokalną ludność i prześladuje mniejszości religijne, w tym chrześcijan. Niedawno bojownicy IP, którzy proklamowali na zajmowanych ziemiach powstanie kalifatu, ścięli dwóch amerykańskich dziennikarzy i wrzucili filmy z egzekucji na YouTube.

Islamiści zaskoczyli Obamę

Wcześniej, wiosną tego roku, z szokującą łatwością zajęli Mosul, drugie co do wielkości miasto Iraku. Regularna armia podległa rządowi w Bagdadzie uciekała przed nimi w popłochu, zostawiając bazy pełne amerykańskiego uzbrojenia.

Ekspansja samozwańczego kalifatu zaskoczyła cały świat, a w szczególności Obamę. W styczniu tego roku w wywiadzie dla tygodnika “New Yorker” wypowiadał się o bojownikach IP bardzo lekceważąco: – Jeśli rezerwowi z drużyny studenckiej nałożą koszulki Lakersów, to jeszcze nie robi z nich Kobe Bryantów…

Dziś tamte słowa są Obamie złośliwie wyciągane – jako dowód, że on i jego doradcy nie potrafili właściwie ocenić zagrożenia. W ostatnia niedzielę w telewizji NBC zapytano prezydenta, czy nadal uważa bojowników IP za “rezerwowych z drużyny studenckiej w koszulkach Lakersów”. Mętnie tłumaczył się, że jego wypowiedź nie odnosiła się konkretnie do IP, tylko do szeregu lokalnych grup terrorystycznych.

Strategia w dwa tygodnie

Nie była to zresztą jedyna wpadka Obamy w sprawie kalifatu. Po ścięciu amerykańskiego dziennikarza wygłosił krótkie przemówienie, ale zaraz potem pojechał grać w golfa, co wielu w Ameryce uznało za niestosowne. Zaś dwa tygodnie temu, przyznał podczas konferencji prasowej, mówiąc w imieniu całej swojej drużyny doradców Białego Domu, że “nie mamy jeszcze strategii przeciwko IP”. Powszechnie komentowano, że brak strategii jest karygodny, ale naiwne przyznawanie się do owego braku – chyba jeszcze gorsze. Ta ostatnia gafa była zapewne główną przyczyną, dla której Obama zdecydował się wygłosić w środę przemówienie do narodu. W czterech punktach przedstawił w nim strategię, której jeszcze dwa tygodnie temu nie było.

Po pierwsze, Amerykanie będą konsekwentnie bombardować wojska kalifatu, co zresztą już od miesiąca robią na terenie Iraku. Naloty mogą zostać rozszerzone na Syrię, co jest o tyle znaczące, że Obama dotąd nie chciał mieszać się w syryjską wojnę domową (w której bojownicy IP są jednymi z głównych graczy; walczą zarówno z “umiarkowanymi” bojownikami popieranymi przez Zachód, jak też z armią prezydenta Baszara Asada).

Asad niewygodnym sojusznikiem

Po drugie, Amerykanie będą wspierać lokalnych sojuszników, którzy walczą z kalifatem. W Iraku – regularną armię i peszmergów, czyli bojowników kurdyjskiej autonomii. Nie tylko nalotami, ale dostarczając im broń i doradców. Już jest w Iraku około tysiąca amerykańskich doradców, Obama zapowiedział wysłanie kolejnych 500. Wszakże nie będą oni, jak zapewnił prezydent, bezpośrednio zaangażowani w walki. – Ale trzeba zdawać sobie sprawę, że ich udział w kampanii przeciwko IP wiąże się z pewnym ryzykiem – zastrzegł. Wyjaśniał, że ryzyko musi zostać podjęte w imię bezpieczeństwa Ameryki i jej obywateli.

Z lokalnymi sojusznikami jest znacznie gorzej w Syrii. Tam nie ma dziś nikogo, kto mógłby amerykańskie naloty przeciwko IP poprzeć lądową ofensywą. Chętny jest co prawda prezydent Asad, ale Amerykanie nie chcą wchodzić w układ z dyktatorem, który rok temu użył broni chemicznej przeciwko własnym obywatelom. Obama wspomniał o poparciu “umiarkowanej opozycji” – dostanie ona broń i zostanie wojskowo przeszkolona (zapewne w Arabii Saudyjskiej). Problem jednak w tym, że po kilku latach wojny domowej “owa umiarkowana opozycja” została niemal rozbita – z jednej strony przez wojska reżimu, z drugiej przez islamskich radykałów. Jej odbudowanie zajmie lata.

Trzeci punkt strategii Obamy to rozszerzanie zdolności wywiadowczych, żeby zatrzymać setki i tysiące ochotników, głównie z Europy Zachodniej, ale czasami nawet z Ameryki, którzy jadą do Iraku i Syrii żeby wstępować w szeregi wojsk kalifatu. Są oni uważani za szczególnie groźnych, bo kiedyś mogą wrócić do swoich krajów i kontynuować “dżihad”.

Kerry mobilizuje sojuszników

Po czwarte wreszcie, Amerykanie będą kontynuować pomoc humanitarną dla miejscowej ludności prześladowanej przez kalifat. Miesiąc temu Amerykanie zaczęli zrzucać prowiant dla tysięcy jazydów, czyli mniejszości religijnej, którą bojownicy IP próbowali siłą nawrócić na islam. Jazydzi, którym grożono śmiercią, masowo uciekali w góry, przynajmniej kilkadziesiąt dzieci zmarło tam z wycieńczenia i pragnienia.

Strategia, o której mówił Obama, już jest wdrażana przez sekretarza stanu Johna Kerry’ego, który jeździ po Bliskim Wschodzie, żeby mobilizować sojuszników. Wczoraj był w Bagdadzie, dzisiaj będzie w Arabii Saudyjskiej, której król – jak mówili amerykańscy dyplomaci – zgodził się stworzyć obozy szkoleniowe dla “umiarkowanych” syryjskich rebeliantów na terenie swojego kraju.

About this publication