Obserwując amerykańskie media, można było odnieść wrażenie, że najważniejsze na szczycie NATO w Walii było powołanie międzynarodowej koalicji przeciwko muzułmańskim radykałom, którzy utworzyli kalifat na terytorium wschodniej Syrii i zachodniego Iraku. Do pomocy w walce z nimi udało się prezydentowi Barackowi Obamie zwerbować dziewięciu sojuszników, w tym Polskę.
Ekspansja i okrucieństwa kalifatu zajmują i przerażają amerykańską opinię publiczną znacznie bardziej niż ekspansja i okrucieństwa Władimira Putina (tak, słowo “okrucieństwa” jest tutaj jak najbardziej na miejscu, bo przecież rosyjski prezydent rozkręcił na wschodzie Ukrainy wojnę domową, w której zginęło już ponad 2 tys. osób, w tym 298 Bogu ducha winnych pasażerów samolotu Malaysia Airlines, w większości Holendrów).
W pewnym sensie to zrozumiałe. Po zamachach na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 r. i po wieloletniej okupacji Iraku Bliski Wschód znacznie “przybliżył się” do Ameryki. Dwie niedawne egzekucje amerykańskich dziennikarzy, którym bojownicy kalifatu ścięli głowy przed kamerami, dotknęły Amerykanów bezpośrednio i były znacznie bardziej “medialne” niż wojna na Ukrainie. Poza tym kalifat prześladuje chrześcijan, co w mocno chrześcijańskiej Ameryce odbija się szerokim echem, tymczasem na Ukrainie nie ma żadnych wątków religijnych.
Na zagrożenie rosyjskie najbardziej zwracają uwagę prawicowe media. Najpoważniejsze z nich, czyli dziennik “Wall Street Journal”, w komentarzu po szczycie NATO pisał: “Od końca zimnej wojny nie było ważniejszego tygodnia dla Europy niż ubiegły, ale skończył się on źle. Ameryka i jej europejscy sojusznicy nie zrobili nic znaczącego, żeby powstrzymać Putinowski atak na światowy porządek. (…) Zgodzili się na czterotysięczne siły natychmiastowego reagowania, których centrala będzie w Polsce, ale stacjonować będą gdzie indziej (tzn. na zachodzie Europy). NATO zrobiłoby znacznie lepiej, gdyby przesunęło tysiące żołnierzy amerykańskich, siedzących bezczynnie w bazach w Niemczech, do Polski i krajów bałtyckich. (…) Obama wygłosił w Estonii jedno z lepszych swoich przemówień; obiecał, że atak na każdy kraj NATO byłby atakiem na Amerykę. Ale biorąc pod uwagę sześć lat jego prezydentury, w tym ostatni tydzień mocnych słów i słabych działań, należy wątpić, czy Putin w to uwierzy”.
“WSJ” lamentuje również nad “zdradziecką” postawą Zachodu wobec Kijowa: “Obama znowu ogłosił poparcie dla niepodległości Ukrainy i jej terytorialnej integralności, ale znowu nic konkretnego w tej sprawie nie zrobił. Ani on, ani europejscy sojusznicy nie chcą dostarczać broni rządowi w Kijowie. A przecież Ukraina wysyłała tysiące żołnierzy na misje NATO na Bałkanach i w Afganistanie, dlatego zasługuje na coś więcej niż porzucenie w potrzebie. Wobec takiej abdykacji Zachodu ukraiński prezydent Poroszenko zdecydował się na zawieszenie broni na wschodzie kraju (czyli na paktowanie z separatystami). Tego dealu nie da się przedstawić inaczej niż jak zwycięstwo Putina i cios dla niepodległości Ukrainy”.
Faktycznie, ani Ameryka, ani nikt inny na Zachodzie nie wyśle broni ani tym bardziej żołnierzy, żeby walczyli o Donieck. Ale nie znaczy to, że rosyjskie zagrożenie jest w Waszyngtonie lekceważone. Trzeba pamiętać, że Ukraina nie jest członkiem NATO ani też nie jest dla Ameryki zbyt istotna. Prawdę mówiąc, dopóki nie stała się ofiarą agresji Putina, była całkowicie nieistotna.
Co do sojuszników Ameryki, to sprawa ma się zupełnie inaczej, o czym Obama mówił w zeszłym tygodniu wyjątkowo dobitnie: – Nie ma starych i nowych krajów NATO. Nie ma mniej ani bardziej ważnych krajów NATO. Bezpieczeństwo Tallinna, Rygi i Wilna jest tak samo ważne jak bezpieczeństwo Berlina, Paryża i Londynu!
Waga tych słów wzrasta z tego powodu, że zostały wypowiedziane w Tallinnie, a cztery miesiące wcześniej – w wersji dostosowanej dla polskiego słuchacza – w Warszawie. Gdyby np. w Estonii pojawiły się “zielone ludziki”, by bronić rzekomo łamanych praw rosyjskiej mniejszości, a Zachód reagowałby podobnie jak teraz, byłaby to całkowita kompromitacja Obamy i Ameryki. Dlatego należy zakładać, że słowa powyższe nie są pustą pogróżką przeciwko Putinowi, tylko wykładnią amerykańskiej polityki zagranicznej.
Co więcej, jest ona popierana przez opinię publiczną – w niedawnym sondażu German Marshall Fund ponad połowa Amerykanów twierdziła, że należy bronić granic amerykańskich sojuszników.
Inna sprawa – tutaj amerykańska prawica słusznie podnosi wątpliwości – czy Putin słowa Obamy właściwie zrozumie. Tego nie odgadniemy, bo nie mamy pełnego wglądu w tok myślenia rosyjskiego przywódcy.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.