We Are Creating a Monster on the Internet

<--

W internecie hodujemy smoka

Ewa Siedlecka

Facebook, nie informując użytkowników, przeprowadza na nich eksperymenty. W 2012 r. zbadał, że za pomocą przesyłania ludziom pozytywnych bądź negatywnych komunikatów jest w stanie sterować ich zachowaniami. Z pewnością pozwala to – jemu i podobnym globalnym portalom społecznościowym – zarabiać na użytkownikach jeszcze więcej. Można sterować klientami, ale też na przykład wyborcami.

Media społecznościowe są narzędziem – jak łopata. A łopatą można skopać ogródek albo zabić człowieka.

Problem z nimi jest taki, że dążąc do zysku, odżegnują się od odpowiedzialności za skutki społeczne, jakie wywołują. Model biznesowy Face-booka i innych portali społecznościowych kształtuje relacje społeczne, gospodarcze, obywatelskie. Na portale przeniosła się polityka, instytucje publiczne, łącznie z urzędami wszelkich szczebli, które kontaktują się z obywatelami za ich pomocą.

Gdyby np. Facebook, który ma 1,32 mld użytkowników, zechciał, mógłby sparaliżować światową komunikację, wywołując trudne do przewidzenia konsekwencje. Porównywalne z zamachami terrorystycznymi.

Facebook, Google i inni mają wielką wiedzę o kilku miliardach użytkowników. Zbudowały algorytmy, które analizują ich dane tak precyzyjnie, że wiedzą o nich więcej, niż oni sami o sobie. Mogą kształtować nie tylko zachowania, ale i osobowość. Zakładając na nich swój profil, użytkownicy automatycznie godzą się na regulamin, który dyktuje obecny model biznesowy niemający nic wspólnego ze społeczną odpowiedzialnością. Mogą korzystać z wszelkich danych w dowolnych celach, dokonywać badań na użytkownikach – Facebook ma własny zespół badaczy.

Portale społecznościowe są najczęściej zarejestrowane poza Europą, dzięki czemu nie obowiązują ich europejskie zasady ochrony danych ani ochrony konsumenta, np. zakaz klauzuli abuzywnych, czyli jednostronnie niekorzystnych dla klienta; zakaz przekazów podprogowych.

Nie ma nawet relacji klient – usługodawca. Składanie reklamacji – np. żądanie usunięcia fałszywego profilu – polega na wysłaniu specjalnego formularza w wirtualną przestrzeń. Automat wygeneruje odpowiedź po angielsku, że wszystko jest OK. A jak się ktoś uprze, przyjdzie w końcu odpowiedź od zatrudnionych za grosze studentów na Sri Lance albo Filipinach, którzy przetłumaczą sobie treść “skarżonego” profilu przez Google–translatora i na chybił trafił zdecydują: zdjąć go czy nie (pisałam o tym w “Wyborczej” 13 stycznia w artykule “Facebook ma gdzieś twoją twarz”).

Facebook i inne giganty społecznościowe nie mają twarzy. Mają modele, algorytmy i automaty, co pozwala im maksymalizować zysk, minimalizować i anonimizować odpowiedzialność.

Klienci mają wybór. Są portale społecznościowe, np. Diaspora, które szanują prywatność i zarabiają na sprzedawaniu usług, a nie ludzi (w formie profili). I portale lokalne, poddane europejskim standardom. Ale na razie owczy pęd bycia tam, gdzie wszyscy, wygrywa z etyką i rozsądkiem. Hodujemy smoka.

About this publication