The Culture of Humiliation

<--

Kultura upokarzania

Widzieliście wykład Moniki Lewinsky w TED? Nie widzieliście? No to znajdźcie 20 spokojnych minut, włączcie komputer, tablet albo smartfon, kliknijcie w ten link i zobaczcie. Naprawdę warto – jak kiedyś mówiliśmy z Najsztubem.

Monica Lewinsky to ta dwudziestolatka, która będąc stażystką w Białym Domu, wdała się w romans z prezydentem Clintonem. Skutki tego romansu były horrendalne. Prezydent plątał się w zeznaniach i o mało nie został usunięty z urzędu. Szczęśliwie kadencja się skończyła.

On sam zresztą i tak nie mógł już kandydować. Ale afera z Monicą Lewinsky sprawiła, że wiceprezydent Al Gore – który był pewnie najinteligentniejszym, najbardziej dalekowzrocznym amerykańskim politykiem epoki i który wydawał się absolutnym pewniakiem – przegrał ze słabiutkim, chwilami groteskowym G.W. Bushem, który wierzył w gusła, interesował się głównie futbolem i miał bardzo mgliste pojęcie o świecie. Bush został prezydentem, bo Gore prowadził kampanię w cieniu afery Clinton-Lewinsky, prezydent nie mógł go skutecznie poprzeć, a demokraci nie mogli się skutecznie przeciwstawić oszustwom republikanów, gdyż ich kapitał moralny został zdewastowany.

Wraz z Bushem do władzy doszli oszołomieni neokonserwatyści, którzy wierzyli, że zaczęło się „amerykańskie stulecie” i USA osiągną, co zechcą, jeśli tylko zabiją Antychrysta, który zstąpił na ziemię. Bush zrujnował Amerykę, bezmyślnie deregulując banki i wydając trzy biliony dolarów na absurdalną wojnę w Iraku (polski bilion to amerykański trylion, czyli 1 i 12 zer), napędził globalny terroryzm kompletnie destabilizując świat arabski, przyspieszył globalne ocieplenie, hamując walkę z CO2 między innymi przez zablokowanie porozumienia z Kioto i wstrzymanie finansowania badań nad odnawialnymi źródłami energii.

Świat długo jeszcze będzie żył w cieniu szaleństw Busha, do których by nie doszło, gdyby nie romans Moniki Lewinsky i Billa Clintona. Zapewne od czasów Cezara i Kleopatry żaden romans nie miał tak wielkiego wpływu na dzieje ludzkości. Zapewne setki tysięcy ludzi uniknęłoby śmierci, Państwo Islamskie nigdy by nie powstało, tej wiosny bociany pewnie nie przyleciałyby dwa tygodnie wcześniej, a Putin siedziałby jak mysz pod miotłą, gdyby nie doszło do tego seksu stażystki z prezydentem.

Nawet Szekspir nigdy by nie przewidział, że intymny incydent może mieć aż takie polityczne skutki. Prawdę mówiąc Clinton i Lewinsky też nie mieli szansy tego przewidzieć. Bo nie rozumieli tego, co rozumieli tylko nieliczni intelektualiści w rodzaju Castellsa i Baumana, a wśród polityków chyba tylko Al Gore. Tego mianowicie, że w ciągu paru poprzednich lat świat zmienił się radykalnie, bo więzi i struktury hierarchiczne zastąpiła wszechogarniająca sieć.

Jednak nie sama sieć jest kluczem do tego, co stało się ze światem po najsłynniejszym seksie w Białym Domu. Kluczem jest fenomen sieciowej kultury, który wybuchł wtedy w sieci i błyskawicznie zaraził tradycyjne kanały masowej komunikacji – prasę, radio i telewizję. Lewinsky nazywa ten fenomen „kulturą upokarzania”. Koniecznie trzeba zobaczyć jej wykład, żeby dokładnie zrozumieć, o co chodzi w oparciu o obserwacje pochodzące – jak mówił Wańkowicz – „prosto od krowy”.

Ludzie zawsze działają powodowani najniższymi pobudkami. Na poziomie jednostek sieć wiele nie zmieniła. Obgadujemy się, poniżamy, podglądamy, wzajemnie zdradzamy swoje tajemnice, bawimy się cudzym kosztem i wystawiamy innych na pośmiewisko tłumów, od kiedy ludzka pamięć sięga. Wielką tradycją ludzkości było przez wieki obwożenie skazanych po miastach na dwukółce albo pędzenie ich ulicami w łachmanach i pod batogiem, by gawiedź miała radość, nim zobaczy trupa. A przede wszystkim – by każdy mógł na ofiarę splunąć i rzucić w nią kamieniem albo grubym słowem. Fakt, że tę odwieczną tradycję radosnego pastwienia się przez motłoch koduje Droga Krzyżowa, wskazuje, jak ważną rolę odgrywało takie zbiorowe przeżycie w kosmosie naszych przodków.

Tej zbiorowej radości w XX wieku postawiła tamę elitarna kontrola kultury masowej. Zwłaszcza po II wojnie elity pilnowały, by niskie instynkty nie przedostawały się do sfery publicznej. W prasie, radiu i telewizji pilnowano, by prywatność, intymność, godność nie były naruszane. Tabloidy pozwalały sobie na więcej niż inni, ale i one podlegały kontroli, więc nie na wszystko mogły sobie pozwolić. Na straży stały nie tylko sądy, ale też związki wydawców, dziennikarzy, reklamodawców. Szczęście trwało niespełna pół wieku. Pojawienie się sieci radykalnie zmieniło sytuację. Elita kontrolująca tradycyjne media straciła kontrolę nad masową komunikacją i zaczęła się dostosowywać do standardów narzucanych przez wyzwolony motłoch. Standardy wróciły do poziomu obowiązującego wcześniej przez dziesiątki stuleci. Ale z dość istotną modyfikacją. Bo elity straciły nie tylko krótko sprawowaną kontrolę nad ekspresją najniższych instynktów, ale też tradycyjnie zastrzeżony dla władzy wpływ na wybór ofiary i sposób, w jaki się ją publicznie maltretuje.

Przez wieki motłoch pastwił się nad osobami wskazanymi przez władzę. Teraz pastwi się, nad kim chce. I robi to, jak chce. Monika Lewinsky była pierwszą osobą, która tak boleśnie się o tym przekonała, kiedy do sieci, a potem do tradycyjnych mediów, trafiło np. 20 godzin zrobionych przez CIA nagrań jej intymnych rozmów telefonicznych. Wtedy był to szok. Nigdy wcześniej nikt nie został tak kompletnie na oczach całego świata odarty z prywatności, intymności, godności.

Lewinsky była zapewne pierwszą z bezliku osób, która na skutek upokorzenia przez kulturę sieci chciała odebrać sobie życie. Jej matka tak wtedy się o nią bała, że kazała jej brać prysznic przy otwartych drzwiach do łazienki. Słusznie. Później pod presją podobnych doświadczeń tysiące osób odebrało sobie życie.

To wtedy, z tygodnia na tydzień, wybuchła kultura maltretowania internetowego, która wkrótce miała się okazać zalążkiem kultury upokarzania żywiącej się nieustannym dręczeniem kolejnych, mniej czy bardziej przypadkowych ofiar. Od początku XXI w. człowiek sięgający po media otrzymuje coraz mniej informacji, a zamiast nich uzyskuje dostęp do rytuału wspólnego dręczenia i udział w sadystycznej wspólnocie maltretowania. Czytelnikom, słuchaczom i widzom coraz trudniej jest się dowiedzieć, co się dzisiaj dzieje, a coraz łatwiej – kogo dziś dręczymy.

Oczywiście nigdy nie chodzi o maltretowanie dla maltretowania. Zawsze jest jakiś pretekst. Domniemana wina, pozorna waga jakiejś informacji, jakiś wydumany błąd lub publiczny interes (w Polsce zwłaszcza hipotetyczne ryzyko szantażu). Nikt nie przyzna, że po prostu bawi go okrucieństwo, poniżanie innych, odzieranie ludzi z woali człowieczeństwa, deptanie skarbów intymności, odbieranie godności.

Po aferze Lewinsky poniżanie stało się najtańszą, najpopularniejszą i najpowszechniej integrującą społeczeństwa rozrywką wciąż dostarczaną wszelkimi kanałami masowej komunikacji. Miliardy widzów oglądają mordowanie Saddama Husajna i Osamy bin Ladena, prywatne nagie zdjęcia gwiazd, wykradane e-maile i SMS-y, nagrania z ukrytych mikrofonów i kamer, zapisy podsłuchów prowadzonych przez służby. Każdy może każdej ofierze lub dowolnie wybranej osobie dołożyć cierpienia kilkoma wrednymi słowami, które nie wymagają już żadnego uzasadnienia. Prawo niby to jeszcze jakoś ogranicza, niby są jeszcze werbalnie uznawane kulturowe normy, które to pozornie potępiają, ale to wszystko ma już małe znaczenie.

Bo wprawdzie bardzo nieliczni na tym zyskują miliony, ale bardzo liczni zyskują lepsze samopoczucie, rozładowując złość, gniew, agresję. A jeśli przychodzi nieszczęście, zawsze można po lacanowsku wzmocnić perwersyjną satysfakcję oprawców, pozwalając im na udział w zbiorowym oburzeniu wobec okrucieństwa maltretującego motłochu, który sami tworzą – klikając, czytając, oglądając.

Wiem, że kijem się rzeki nie zawróci. Ale słowami można. Monica Lewinsky zepsuła wprawdzie świat, ale też stała się pierwszą spektakularną ofiarą nowego zepsucia świata. Dzięki temu dokonała też ważnego odkrycia, którym podzieliła się ze słuchaczami wykładu. Odkryła wagę choćby jednostkowej empatii w oceanie niskich instynktów. Jeden empatyczny gest, jedno empatyczne słowo, jedna wspierająca, wyciągnięta do maltretowanego ręka może uratować życie. Nie chodzi o rozgrzeszenie, jeśli jest co rozgrzeszać. Nie chodzi o usprawiedliwienie, jeśli coś wymaga usprawiedliwienia. Chodzi o godność, a nie o niewinność.

Nawet kara pozbawienia wolności nie jest przecież karą pozbawienia godności. A przynajmniej być nie powinna. Tym bardziej więc nie powinna pozbawiać godności kara za bycie z jakiegoś powodu ciekawym dla motłochu, która na coraz więcej osób spada tylko po to, by dać uciechę gawiedzi. Drobny gest solidarności w opresji może taką sytuację dramatycznie odmienić. Na taki gest każdego z nas stać. Trzeba się go uczyć, bo ofiar przybywa, i to chyba się szybko nie zmieni.

About this publication