Hillary Clinton. Polityczne déja vu
Nie zmarnowała ostatnich lat: nawiązywała kontakty, zbierała pieniądze, umacniała pozycję w partii. To, że ma szansę zostać prezydentem, zrozumiała już w czasie afery rozporkowej.
W wyborach prezydenckich w 2016 r. Amerykanów czeka polityczne déja vu. Hillary Clinton oficjalnie ogłosiła swój start w wyborach prezydenckich w 2016 r. Zwracając się głównie do klasy średniej Clinton zapewniła, że chce być przywódcą zwykłych obywateli: “Amerykanom udało się pokonać ciężkie gospodarczo czasy, ale karty są wciąż ułożone na korzyść tych, którzy są na górze. Zwykli Amerykanie potrzebują przywódcy i ja chcę nim być” – powiedziała Clinton, apelując o głosy wyborców w zaledwie 2-minutowym nagraniu wideo umieszczonym na stronie swej nowej kampanii: https://www.hillaryclinton.com oraz w mediach społecznościowych.
Decyzję o kandydowaniu Clinton ogłosiła na Twitterze, który traktuje jako narzędzie walki o prezydenturę. Na portalu społecznościowym napisała o sobie: „Żona, mama, babcia, działaczka na rzecz kobiet i dzieci, FLOTUS [pierwsza dama Stanów Zjednoczonych], senator, sekretarz stanu, ikona fryzjerstwa, czcicielka garsonek, kandydatka w wyborach prezydenckich 2016”. Wpis potwierdzający kandydaturę masowo komentują nie tylko politycy, ale także gwiazdy i celebryci. Medialny kołowrót kręci się w najlepsze.
Poskromienie złośnicy
Hillary jest uosobieniem kobiety sukcesu, ale jeśli chodzi o prezydenturę, ma wyjątkowego pecha. Ten pech nazywa się Barack Obama. Do startu w roku 2008 szykowała się od chwili wyprowadzki z Białego Domu. Przez osiem lat nawiązywała kontakty, zbierała pieniądze, umacniała pozycję w partii. To, że ma szansę zostać prezydentem, zrozumiała już w czasie afery rozporkowej. Wcześniej większość Amerykanów uważała Hillary za wyrachowaną karierowiczką, która wtyka nos w nie swoje sprawy, uzurpując sobie rolę politycznego doradcy prezydenta, choć nikt jej na takie stanowisko nie wybrał.
Jako zdradzona żona przestała być groźna. Stała się godna współczucia. A od współczucia niedaleko do sympatii. Hillary nie przegapiła okazji. Zrzuciła nadwagę, znalazła wreszcie fryzurę nie budzącą złośliwych komentarzy, dała się sfotografować Annie Leibovitz na okładkę „Vanity Fair”, napisała autobiografię. Kapitał sympatii zainwestowała w politykę. Praktycznie prosto z Białego Domu przeniosła się na Kapitol jako senator. Zamiar powrotu do rezydencji przy 1600 Pennsylvania Avenue ogłosiła pod koniec stycznia 2007 r. Miała najlepszych doradców, najzasobniejszą kasę, ośmioletnie doświadczenie najbardziej wpływowej pierwszej damy i sześcioletni staż w Senacie.
Cała ta strategia wzięła w łeb, gdy do wyścigu dołączył młody senator z Illinois. Był sensacją. Przystojny, charyzmatyczny, niewplątany w waszyngtońskie układy. Szedł jak burza. Umieszczenie w Białym Domu kobiety było dla demokratów kuszące, ale gdy się okazało, że mogą tam ulokować przedstawiciela kolorowej mniejszości, zostawili Hillary na lodzie.
Walczyła jak lwica. Do ostatniego stanu i ostatniego głosu. Demokratyczne prawybory 2008 r. należały do najbardziej brutalnych w historii. Wyrwała Obamie tak wielką porcję wyborczego tortu, że zastanawiał się, czy nie zaproponować jej wiceprezydentury. To mogło złagodzić rozczarowanie zwolenników Hillary i zjednoczyć podzieloną partię. Ale Clinton była zbyt dumna, by przyjąć jałmużnę. Oznaczałoby to przyznanie, że Barack jest od niej lepszy. Ostatecznie wzięła Departament Stanu dający pewną niezależność od Białego Domu. Komik Conan O’Brien ostrzegał: „Barack, kupuj hełm. Będzie ci włazić na głowę”.
Nic z tych rzeczy. Okazała się lojalną, wierną i posłuszną, choć mającą własne zdanie podwładną. Trzymała się w cieniu, więc odpowiedzialność za niepowodzenia w polityce zagranicznej spadała na prezydenta. A kiedy przyszedł sukces, nie musiała się przechwalać. Robił to za nią małżonek. W rezultacie pod koniec 2010 r. wyprzedziła Obamę w sondażach popularności. Pozytywnie oceniało ją dwie trzecie Amerykanów. I tak jest do dziś.
Tuż po ogłoszeniu startu Barack Obama powiedział o Clinton: „Jestem przekonany, że będzie wspaniałym prezydentem”.
Amerykanie mają kompleks parweniuszy, więc kochają polityczne dynastie przynajmniej trochę upodabniające ich do narodów Starego Kontynentu: klan Kennedych z Massachusetts, nowojorskich Cuomów czy Daleyów panujących w Chicago od pół wieku. Oczywiście nie kochają bezinteresownie, po prostu lepszy diabeł znany.
Ale równie silny jest odruch sprzeciwu: jak długo można znosić przy waszyngtońskim korycie tych samych starzejących się pasibrzuchów. Szczególnie po prawej stronie sceny politycznej nie brak młodych gniewnych gotowych na śmierć i życie walczyć z elitami, aby zająć ich miejsce.
Hillary miała optymalne szanse w 2008 roku. W obliczu dwóch wojen, kryzysu fiskalnego i krachu na rynku mieszkaniowym czasy jej męża zdawały się sielanką. W 2016 r. ludzie będą pamiętać głównie porażki Obamy. Bardzo trudno wygrać wybory kandydatowi, którego partyjny kolega urzędował w Białym Domu przez dwie kadencje. Taka sztuka udała się w całej historii USA jedynie George’owi Bushowi starszemu, który wziął schedę po Ronaldzie Reaganie. Pewną pociechą dla Hillary jest to, że republikanie utrzymają zapewne przewagę w Kongresie, zaś Amerykanie niechętnie oddają całą władzę jednej partii. Ale nie jest to czynnik decydujący. Zwłaszcza że demokratyczny Senat trzyma w szachu republikańską większość z izby niższej. Poza tym elektorat może mieć dosyć permanentnej obstrukcji na Kapitolu i postawić wszystko na jedną kartę – czerwoną.
Niebagatelne znaczenie może mieć wiek. W roku wyborczym Hillary będzie miała 69 lat. Tyle samo co najstarszy amerykański prezydent Ronald Reagan. Wprawdzie ówczesna siedemdziesiątka to dzisiejsza sześćdziesiątka, ale wiek ma swoje prawa. I to mimo faktu, że baby boomers obsesyjnie dbają o kondycję fizyczną i intelektualną.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.