Old Museum, New Building: A UFO Has Landed in New York

<--

Stare muzeum, nowy budynek. UFO wylądowało w Nowym Jorku

Nowy budynek Whitney Museum poświęconego sztuce amerykańskiej, zaprojektowany przez włoskiego architekta Renzo Piano, natychmiast stał się jedną z głównych atrakcji Nowego Jorku. Cel: milion gości rocznie.

Witamy wśród najlepszych – z grubsza taki, lekko snobistyczny i protekcjonalny wydźwięk miały gratulacje, które słynne muzeum sztuki współczesnej MoMA opublikowało miesiąc temu (za niemałe pieniądze, bo zajęły ćwierć strony) w dzienniku “New York Times”. “Powitani” to Whitney, czyli muzeum sztuki amerykańskiej, które istnieje w Nowym Jorku od 84 lat, ale dotąd zawsze pozostawało w cieniu “wielkiej trójki” – Metropolitan Museum of Art, znanego jako The Met, Muzeum Guggenheima i właśnie MoMA.

Nawet początki Whitney były cokolwiek upokarzające. W 1930 r. Gertrude Whitney, znana w Nowym Jorku milionerka i mecenaska sztuki, zaoferowała Metropolitan Museum, że przekaże mu swoją kolekcję współczesnej sztuki amerykańskiej. Ale największe nowojorskie muzeum, które ma w swoich zbiorach dzieła najwybitniejszych europejskich mistrzów, takich jak Rembrandt, Monet, van Gogh i wielu innych, nie było zainteresowane.

– A co ja z tym zrobię? Już i tak mam piwnice pełne rodzimej sztuki współczesnej… – miał odpowiedzieć Edward Robinson, ówczesny dyrektor The Met. Urażona pani Whitney wyszła z gabinetu i nawet nie powiedziała Robinsonowi, że gdyby jej tak obcesowo nie przerwał, to zaoferowałaby mu 5 mln dol. na rozbudowę, żeby jej darowizna nie musiała marnieć w piwnicy. Zamiast tego postanowiła za te pieniądze otworzyć własne muzeum.

Milion gości rocznie

Niedawno Whitney z wielką pompą świętowało trzecią w swojej historii przeprowadzkę. Od 1 maja mieści się w niezwykłym budynku zaprojektowanym przez słynnego włoskiego architekta, 77-letniego Renzo Piano, wybudowanym astronomicznym kosztem 422 mln dol. w dawnej dzielnicy rzeźników i pakowni mięsa, tzw. Meatpacking District. Nazwa i historia dzielnicy jest typową dla Nowego Jorku zmyłką – obecnie jest to jeden z najatrakcyjniejszych rejonów Manhattanu. Mieści się nad rzeką Hudson, na granicy Chelsea, czyli dzielnicy ekskluzywnych galerii sztuki.

Co równie istotne, nowe Whitney Museum znajduje się zaledwie kilka kroków od High Line, czyli wiaduktu ze starymi torami kolejowymi, który obsadzono drzewami oraz krzewami i przerobiono na dwukilometrowy pasaż spacerowy, a jednocześnie – otwartą przestrzeń dla artystów. High Line stała się turystyczną sensacją Nowego Jorku – w zeszłym roku spacerowało tam 6 mln ludzi, czyli więcej, niż wjechało windą na taras widokowy słynnego wieżowca Empire State Building.

Nic zatem dziwnego, że w piątek po południu, kiedy przyszedłem do Whitney Museum, czekała przed wejściem kolejka o długości kilkuset metrów. Średni czas oczekiwania to godzina. I tak jest codziennie od czterech tygodni, odkąd nowy budynek został otwarty. Dyrekcja muzeum liczy na milion gości rocznie – trzy razy więcej, niż miała w poprzedniej lokalizacji na górnym Manhattanie.

Sztuka. A może drink i przekąska?

Z zewnątrz, szczególnie oglądany od strony rzeki, ośmiopiętrowy budynek jest dość toporny – przypomina futurystyczną, gigantyczną, nieforemną wieżę lotniskowca przeniesioną w miejski krajobraz. Niektórzy z okolicznych mieszkańców uważają nawet, że muzeum szpeci ich dzielnicę. Jednak nawet najwięksi malkontenci wymiękają, kiedy już znajdą się w środku. Renzo Piano zaprojektował muzeum nie jako azyl, w którym w ciszy i oderwaniu od miasta obcujemy ze sztuką, tylko jako przestrzeń otwartą, w której sztuka i miasto przenikają się wzajemnie i zachodzi efekt synergii. Suma sztuka plus miasto jest większa, niż wynikałoby ze zwykłej arytmetyki.

Wysokie sufity i przeszklone ściany zapewniają fantastyczne naturalne oświetlenie i wrażenie przestrzenności, dlatego nawet mimo dużej liczby zwiedzających nie ma się poczucia ściśnięcia w tłumie. Najlepiej zacząć od ostatniego, ósmego piętra. Droga na niższe prowadzi przez schody na zewnątrz i przez obszerne tarasy. Tam wrażenie zanurzenia w mieście potęguje się, widzowie mają chwilę na przerwę, rozmowę, na zaczerpnięcie świeżego powietrza i podziwianie surowego piękna Nowego Jorku. Albo na drinka czy przekąskę – na tarasie na ostatnim piętrze jest restauracja (druga, znacznie większa, znajduje się na parterze i jest dostępna dla wszystkich, nawet dla ludzi z ulicy, którzy nie zapłacili 22 dol. za bilet).

Amerykę trudno zobaczyć

Na debiut w nowym miejscu muzeum prezentuje zbiory z własnej kolekcji – pod hasłem “America is Hard to See”, czyli “Amerykę trudno zobaczyć”. Jest to cytat z wiersza Roberta Frosta o Krzysztofie Kolumbie, który odkrył Amerykę, ale zobaczył w niej nie to, czym była, tylko to, co chciał zobaczyć, czyli bajecznie bogaty Daleki Wschód, do którego miał nadzieję dopłynąć. Przeciętny widz nie przeżywa dreszczyku, który towarzyszy oglądaniu dzieł najbardziej popularnych, które przeniknęły do kultury masowej. Jedynie znawcy amerykańskiej sztuki znajdą tutaj kilka znajomych obrazów, np. Warhola z rzędami butelek coca-coli czy “Zachód słońca nad torami” Edwarda Hoppera. Ale mimo to nawet dla profanów wystawa powinna być ciekawa. Obok obrazów i grafik są instalacje, filmy wideo, rzeźby itp. Dużo się dzieje, a główny temat to zmiany społeczne i kulturowe w USA w ciągu ostatnich stu lat.

Ową Amerykę, którą trudno zobaczyć, oglądamy np. na obrazie “Sailors and Floozies” (“Marynarze i zdziry”) Paula Cadmusa z 1938 r. Kilku marynarzy na przepustce w Nowym Jorku (zresztą nad brzegiem rzeki Hudson, tej samej, nad którą stoi muzeum) zabawia się z dziewczętami lekkich obyczajów. Marynarz na pierwszym planie – piękny młody blondyn – jest kompletnie pijany i leży na ziemi, ale wciąż jest napastowany przez dosyć odstręczającą starszą kobietę. Obraz uchodził za obrazoburczy, bo marynarze są nie “dzielnymi patriotami”, jak zwykle w Ameryce się ich przedstawia, tylko pijakami i obiektami zwierzęcego – w dodatku kobiecego! – pożądania. Ale równie interesująca jest forma, Cadmus bowiem zastosował technikę malarską z włoskiego renesansu.

Niemal równie ciekawi jak ekspozycja są ludzie, którzy ją oglądają. A przynajmniej tak było w ostatni piątek. Wprawdzie – tak jak wszędzie – panoszyli się turyści z komórkami, ale po muzeum kręciło się też sporo nowojorskich oryginałów, np. niezwykle elegancki mężczyzna z poziomo sztywno sterczącym krawatem zakręconym w spiralę albo młodzieniec w przebraniu Zorra. Niektórzy z powodzeniem mogliby występować w roli eksponatów muzeum. Były również kobiety jakby żywcem teleportowane z jakiegoś pokazu mody awangardowej. Wiele z nich traktowało wizytę w muzeum jako obiecujący początek wieczoru, bo jest ono zamykane dopiero o dziesiątej wieczorem (od czwartku do soboty). Tak długie godziny otwarcia współgrają zresztą z architektoniczną koncepcją “otwartości”.

Manhattan. I cała reszta

Warto zauważyć, że geograficznie muzeum “otwiera się” raczej na wschód, czyli w kierunku miasta. Tam znajdują się wszystkie tarasy. Od zachodu, czyli od strony rzeki Hudson, jest ściana. Wprawdzie ze szkła i z wygodnymi kanapami, z których można podziwiać panoramę, ale jednak ściana.

W wywiadzie dla tygodnika “New Yorker” Renzo Piano wyjaśniał, że nie jest to przypadek, i przywołał słynny rysunek Saula Steinberga pt. “View of the World from Ninth Avenue” (“Widok na świat z Dziewiątej Alei”). Na pierwszym planie widać na nim Manhattan – naszkicowany bardzo szczegółowo, z wieżowcami, samochodami i ludźmi na ulicach. Z tyłu jest rzeka Hudson, za którą nie ma już prawie nic. Niemal pusta mapa, bez żadnych detali i nieproporcjonalnie mała w stosunku do miasta z pierwszego planu. Los Angeles i Chicago są ledwo zamarkowane, podobnie jak jeszcze bardziej odległe i niewyraźne Pacyfik, Japonia, Chiny i Rosja.

Tak właśnie widzą świat nowojorczycy. Wszystko, co znajduje się poza Manhattanem, jest nieistotne. I dlatego również nowe Whitney Museum, które chce się stać jedną z ikon Nowego Jorku, musiało odwrócić się do reszty świata plecami.

About this publication