W USA partie i ich kampanie są w przeważającej części finansowane ze źródeł prywatnych, w tym przez korporacje, co zdaniem krytyków zwiększa wpływy wielkiego kapitału kosztem wyborców na proces wyborczy oraz przyczynia się do radykalizacji sceny politycznej.
“Nasz system jest zepsuty. Dawałem pieniądze tak wielu ludziom; dawałem każdemu, kto dzwonił i prosił. I wiecie co? Kiedy czegoś od nich potrzebowałem dwa, trzy lata później, to dzwoniłem do nich i zawsze byli dla mnie dostępni” – powiedział 6 sierpnia magnat rynku nieruchomości Donald Trump w debacie 10 republikanów ubiegających się o prezydenturę USA w 2016 r.
Populistyczny miliarder utrzymuje, że “większość” jego obecnych rywali, a nawet Clintonowie dostawali od niego fundusze, a on – ponieważ jest tak bogaty i nie potrzebuje od nikogo wsparcia – byłby lepszym prezydentem, bo bardziej niezależnym.
Wypowiedź Trumpa wpisuje się w trwającą w USA od dawna debatę na temat finansowania kampanii wyborczych. “Patrząc na to, co się dzieje w polityce USA, wiele osób chciałoby wprowadzić ograniczenia w zewnętrznym finansowaniu, ale mamy taki system konstytucyjny, że jest to trudne” – powiedział PAP ekspert Brookings Institution Jonathan Rauch, autor książki pt. “Political Realism” (2015). Sąd Najwyższy orzekał w 2010 r., że nie można nikomu zakazywać finansowania wyborów, ponieważ taki zakaz byłby sprzeczny z literą i duchem konstytucyjnego prawa do wolności słowa.
W odróżnieniu od Europy, w USA partie polityczne są przede wszystkim machinami przygotowującymi kampanie wyborcze (nie ma deklaracji wstępowania do partii czy składek członkowskich), a zatem zasady ich finansowania dotyczą głównie finansowania kampanii wyborczych. A te w coraz większym stopniu finansowane są ze źródeł prywatnych. Prawo federalne przewiduje co prawda publiczne dotacje, ale tylko w wyborach prezydenckich. Ich udział systematycznie maleje, gdyż przyjęcie publicznej subwencji wymaga spełnienia rygorystycznych warunków oraz ograniczenia finansowania ze środków prywatnych. A to się kandydatom często po prostu nie opłaca, zważywszy na rosnące z elekcji na elekcję zaangażowanie w kampanie miliarderów i wielkich korporacji. Prawo z 1996 r. zabrania kandydatom przyjmowania finansowego wsparcia od cudzoziemców i innych państw.
Rozróżnia się dwa rodzaje dotacji na cele kampanii. Te płacone przez wyborców bezpośrednio na rzecz komitetów wyborczych poszczególnych kandydatów, gdzie obowiązuje limit w wys. 2700 USD od jednej osoby. Ponadto fundusze mogą gromadzić tzw. komitety akcji politycznej (PACs), do których środki wpłacają także korporacje, związki zawodowe i inne organizacje.
PACs to zewnętrzne organizacje, najczęściej utworzone przez byłych współpracowników kandydatów. W odróżnieniu od zwykłych komitetów wyborczych, PACs nastawione są na promowanie idei i poglądów reprezentowanych przez wspieranego kandydata. Ich rola w finansowaniu kampanii bardzo wzrosła, od kiedy w słynnym wyroku z 2010 r. Citizens United v. Federalna Komisja Wyborcza (FEC), Sąd Najwyższy, zgodnie z argumentami podnoszonymi przez republikanów, zniósł zakaz finansowania PACs przez koncerny amerykańskie i związki zawodowe. Trzy lata później sąd poszedł jeszcze dalej i zniósł ograniczenia sumy wydatków na kampanie wyborcze w danym cyklu wyborczym. W obu wyrokach sąd uzasadniał decyzję koniecznością ochrony wolności słowa i prawa do wyboru wysokości kontrybucji na rzecz kandydata.
Krytycy wyroku utrzymują jednak, że nowe zasady dają lobbystom i grupom interesu ogromny instrument nacisku, zwiększając wpływy wielkiego kapitału kosztem wyborców na proces wyborczy. Kandydaci nie muszą już zabiegać o datki od wielu indywidualnych wyborców, o ile mają poparcie kilku superbogatych Amerykanów.
W trwającej już kampanii prezydenckiej liderem w zbieraniu dotacji od najbogatszych Amerykanów i grup interesów jest były gubernator Florydy Jeb Bush. Związany z nim PAC “Right to Rise” tylko w ciągu 100 pierwszych dni kampanii otrzymał ponad 100 mln USD (rekord w historii republikańskich kampanii).
Do najhojniejszych sponsorów Republikanów należą bracia Charles i David Koch, miliarderzy, którzy zbili majątek na ropie. Jak pisały media, planują oni przeznaczyć na najbliższe wybory prezydenckie 889 mln USD z własnych zasobów oraz organizując zbiórki wśród innych bogaczy. To więcej niż w wyborach w 2012 roku wydały razem oba narodowe komitety Demokratów i Republikanów.
Demokraci też mają zamożnych sponsorów, jak finansista George Soros, który wydał w 2004 r. na kampanię Johna Kerry’ego 27 mln USD. Prezydent Barack Obama podczas kampanii w 2008 r. stronił od pieniędzy biznesu, natomiast dzięki ogromnej oddolnej mobilizacji zwolenników zebrał aż 750 mln USD od indywidualnych wyborców. “Jest obecnie grupa 200 osób, która ma potencjał, by decydować za każdym razem, kto zostanie wybrany na prezydenta” – mówił Obama w 2012 r. Jeśli nic się nie zmieni, dodał, “mogę być ostatnim kandydatem na prezydenta, który mógł wygrać w taki sposób jak ja, czyli bez wielkiego wsparcia grup interesu, z garstką zwolenników z dużych korporacji”.
Jak pisze Kenneth Vogel w książce pt. “Big Money” (2014) problemem nie są tylko coraz większe sumy pieniędzy wpływające do amerykańskiej polityki, ale to, że decyzje o tym, jak są wydawane, zapadają coraz częściej bez wpływu partyjnego establishmentu w zewnętrznych PACs-ach. “Partie tracą zdolności, by wybierać kandydatów i wpływać na ich programy, gdyż coraz mniej polityków polega na finansowaniu z partii. Korzystniejszym może się bowiem okazać, gdy (zamiast partyjnego) masz poparcie hojnego sponsora lub grupy z wypchanymi portfelami, chętnych wydać nieograniczone środki” – napisał Vogel.
Zdaniem Raucha wraz z rosnącą rolą zewnętrznego finansowania, coraz bardziej radykalizuje się scena polityczna. Np. dzięki wsparciu braci Kochów do Kongresu weszło wielu ultrakonserwatystów z Tea Party, pokonując często umiarkowanych republikanów wspieranych przez liderów partii. “Jak już (tacy radykalni kandydaci) są wybrani, to znacznie trudniej narzucić im dyscyplinę partyjną i zmusić do kompromisów, bo bardziej przejmują się tym, czy postępują zgodnie z interesami tych, którzy zapłacili za kampanię niż tym, by być dobrymi żołnierzami partyjnymi” – powiedział PAP.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.