Chernobyl Times 100

<--

Weź Czarnobyl, pomnóż przez sto

(Church Rock, rezerwat Indian Nawaho)

Próby atomowe na poligonie Nevada Test Site, ledwie 100 kilometrów od Las Vegas, stały się w latach 50. atrakcją hoteli i kasyn na północnym krańcu stolicy hazardu. Grzyby atomowe faktycznie były stamtąd widoczne.

Jeszcze nie mam raka, ale ten cały uranowy syf i tak zatruł mi życie.

Geolodzy pojawili się latem 1943 roku. Kuli w skałach, pobierali jakieś próbki, a wyniki swoich prac zaznaczali na mapach. Docierali w najbardziej odludne miejsca. Kiedy kończyły się drogi, przesiadali się na konie. Najwyraźniej czegoś intensywnie szukali, ale cokolwiek to było, zadanie mieli niełatwe, bo rezerwat Indian Nawaho rozciąga się na 70 tys. km kw. w trzech stanach – Arizonie, Utah i Nowym Meksyku. Gleba tutaj czerwona, skalista, a gdzieniegdzie wyrastają z niej ogromne, imponujące bloki skalne o dziwnych, jakby podważających prawa fizyki, kształtach.

Monument Valley, najbardziej malowniczy zakątek, został rozsławiony przez Johna Forda, który pięć lat przed przybyciem geologów nakręcił tam western “Dyliżans” z Johnem Wayne’em w roli głównej. Dziś zdjęcie drogi numer 163 prowadzącej do Monument Valley jest na okładce co drugiego przewodnika po USA, i słusznie, bo to miejsce – przynajmniej w subiektywnym odczuciu korespondenta “Gazety” – robi większe wrażenie niż Wielki Kanion Kolorado.

Nic dziwnego, że tutejsi Indianie, przepędzeni przez białych w 1864 roku, marzyli, żeby wrócić na ziemie przodków.

Gdyby ktoś zapytał geologów – ale raczej nikt nie pytał, bo większość Indian mówiła wtedy po angielsku słabo albo wcale – powiedzieliby, że są pracownikami Union Mines Development Corporation. Firma, o której nikt nie słyszał również w wielkim świecie białych ludzi, nieco wcześniej otworzyła biuro przy 42. Ulicy na nowojorskim Manhattanie. – Zostaliśmy tutaj przysłani – mówiliby dalej geolodzy – żeby szukać wanadu.

Metal ten jest dodawany do stali, żeby zwiększyć jej wytrzymałość. Latem 1943 roku Ameryka potrzebowała wanadu jak nigdy – na pancerze czołgów i okrętów i na pociski, żeby skuteczniej przebijały pancerze niemieckie i japońskie. A od dawna było wiadomo, że w rezerwacie plemienia Nawaho znajdują się złoża tego pożytecznego metalu. Wprawdzie indiańskie władze rezerwatu długo nie zgadzały się na ich eksplorację, ale po ataku Japończyków na Pearl Harbor w grudniu 1941 roku, w odpowiedzi na apel prezydenta Roosevelta, zmieniły zdanie.

Wyjaśnienia geologów nie budziłyby zatem podejrzeń, choć byłyby tylko wymówką. Tak naprawdę przyjechali szukać czegoś, co nazywali “S-37”. Substancja, której prawdziwej nazwy nie wymieniali nawet w tajnych raportach posyłanych do Waszyngtonu, potrzebna była naukowcom uczestniczącym w tajnym programie budowy nowej, potężnej broni. A korporacja Union Mines Development była tylko przykrywką, stworzoną na potrzeby tego programu, który nosił kryptonim “Manhattan Project”.

Praojciec szalonych geniuszy

Będziemy ciężko pracować

– W języku plemienia Nawaho nawet nie ma słowa “promieniowanie” – mówi mi Lillie Lane, która w plemiennych władzach zajmuje się problemem porzuconych kopalń uranu na terenie rezerwatu. Rozmawiamy w restauracji hotelu w Window Rock, gdzie mieści się siedziba indiańskiego rządu. Nie zaprosiła mnie do biura pewnie dlatego, że jest ono tak liche, że wolała, żeby dziennikarz z dalekiego świata go nie oglądał. Wszystko w rezerwacie jest liche; bezrobocie wynosi 45 proc., a połowa mieszkańców żyje bez prądu i dostępu do wody pitnej.

– Żeby przetłumaczyć naszym ludziom “promieniowanie”, biali przybysze musieliby to słowo objaśniać w wielu zdaniach. Nawahowie nie mogli tego zrozumieć, a tym bardziej przewidzieć nieszczęść, które się potem zdarzyły.

W pewnym sensie geologowie rzeczywiście szukali wanadu, a ściślej – karnotytu, substancji, której chemiczna nazwa to “wanadan uranylowo-potasowy”. Oprócz wanadu zawiera uran.

Naukowcom pod przewodnictwem Roberta Oppenheimera nie brakowało uranu, bo Amerykanie przechwycili dużą jego partię pochodzącą ze złóż w belgijskim Kongu. Ale rząd w Waszyngtonie nie chciał sprowadzać strategicznego surowca z zagranicy. Zarządził intensywne poszukiwania złóż uranu w kraju.

W sierpniu 1943 roku firma Vanadium Corporation of America, wtajemniczona w projekt “Manhattan”, przedstawiła plemieniu Nawaho ofertę: wy dacie nam zgodę na wydobycie karnotytu przez dziesięć lat, a my będziemy przekazywać wam 10 proc. zysków. Władze rezerwatu entuzjastycznie się zgodziły, a nawet napisały list do gen. Eisenhowera, naczelnego dowódcy sił aliantów w Europie: “My, Indianie z Monument Valley, będziemy ciężko pracować, żeby wydobyć wanad z naszych skał, żeby armaty, samoloty i amunicja, których potrzebujecie, były mocne! Jesteśmy dumni, że nasze złoża przyczyniają się do zwycięstwa w wojnie”.

Vanadium Corporation mogła bez przeszkód zabierać się do roboty. Do końca wojny wiele nie wykopała, ale zawsze coś. W “Małym Chłopcu” (“Little Boy”), jak filuternie nazwano bombę atomową zrzuconą na Hiroszimę, kilka procent uranu pochodziło z rezerwatu Nawahów.

Czułem ten zapach 40 lat… Wspomnienia z Hiroszimy i Nagasaki

Nikt ich nie ostrzegł

Po kapitulacji Japonii okazało się, że zapotrzebowanie na uran rośnie. Zaczęła się zimna wojna i wyścig zbrojeń. Rosjanie dzięki wspólnemu wysiłkowi swoich naukowców i szpiegów w 1949 roku zdetonowali pierwszą bombę atomową.

Zmieniło się tylko tyle, że po Hiroszimie i Nagasaki nie było już potrzeby ani nawet możliwości zachowania tajemnicy. Rząd USA otwarcie ogłosił, że na ziemiach Nawahów znajdują się złoża uranu. Władze rezerwatu zgodziły się na wydobycie pod jednym warunkiem – firmy prowadzące eksplorację będą zatrudniać w pierwszej kolejności Nawahów.

– Dla tysięcy niewykwalifikowanych Indian etat w kopalni uranu to była jedyna szansa na pracę, do tego całkiem przyzwoicie płatną. Z okazji skorzystał mój ojciec, który pod koniec lat 40. właśnie wchodził w dorosłe życie – opowiada Phil Harrison, który jak Lillie ma zupełnie amerykańskie imię i nazwisko, ale podobnie jak ona jest stuprocentowym Indianinem Nawaho. Rozmawiamy w McDonaldzie w miasteczku Shiprock, około dwóch godziny jazdy od Window Rock. Phil, krzepki mężczyzna koło sześćdziesiątki, nie ma biura, nawet lichego, choć w historii swojego plemienia odegrał znaczącą rolę.

– To nie była zbyt skomplikowana robota – opowiada (sam też kilka miesięcy pracował w kopalni). – Kuliśmy poziome korytarze w skałach, żeby umieścić w odpowiednich miejscach ładunki wybuchowe. Ostatni musiał zapalić lont, a potem uciekać, zwykle w ciemnościach, do wyjścia z szybu. Ale bez przesady z tym pośpiechem, specjalista od ładunków wybuchowych dobrze wiedział, jak długi powinien być lont, żeby dać ci wystarczająco dużo czasu na ucieczkę!

Prawdziwe zagrożenie było inne. Podczas wybuchu, który uwalniał ze skał karnotyt, w powietrzu pojawiały się drobinki radonu, promieniotwórczego gazu. Robotnicy go wdychali.

– Mój ojciec nigdy nie został ostrzeżony, że to może być szkodliwe. Nawet ja, kiedy poszedłem do pracy jako górnik 20 lat później, nie dostałem żadnego pouczenia! Nikt z nas nie wiedział, ale firmy, które nas zatrudniały, wiedziały. Tak, tak, wiedziały… – mówi Phil tonem, w którym przez smutek przebija gniew.

Ten gniew był jego motorem napędowym przez całe dorosłe życie. Oprócz ojca czterej wujowie też pracowali w kopalniach uranu. Wszyscy, poza jednym wujem, zmarli na raka płuc.

– Tata w 1971 roku, po ponad 20 latach w kopalni. Taki był los wielu Nawahów – mówi Phil. – W historii naszego plemienia to tragedia porównywalna tylko z Długim Marszem.

Bardzo ciężka pomarańcza

Marsz śmierci

Długi Marsz jest jakby mitem założycielskim Nawahów. Przed nim plemię było zbitkiem luźno powiązanych klanów, później stało się, jak teraz dumnie podkreśla, narodem. Do tej przemiany walnie przyczynił się Kit Carson, słynny poszukiwacz przygód. O wyczynach, których dokonał, opowiadano na całym Dzikim Zachodzie i spisywano je w grafomańskich powieściach, których nie czytał, bo był analfabetą. Pod koniec życia służył w wojsku i dostał zadanie spacyfikowania plemienia Nawaho, które nękało białych osadników, a nawet przypuściło szturm na Fort Defiance, pierwszą amerykańską bazę wojskową na terytorium dzisiejszej Arizony.

Carson zastosował strategię spalonej ziemi – metodycznie osaczał Indian i niszczył sady brzoskwiń, których uprawa była ich specjalnością. W 1864 r. podjęto decyzję, by Nawahów – ok. 10 tys. ludzi – przesiedlić ok. 500 km na zachód, w odludne rejony Fortu Sumner, by nie mieli kogo atakować. W eskorcie kawalerii przepędzono wszystkich: mężczyzn, starców, kobiety i dzieci. Do dziś Nawahowie opowiadają o Długim Marszu straszne historie – o niedołężnych starcach dobijanych przez żołnierzy, o ciężarnych kobietach porzucanych po drodze, by nie opóźniały wędrówki.

Kiedy plemię dotarło już na miejsce zesłania, czekała je kolejna przykrość – Nawahów zmuszono do życia razem z Apaczami, odwiecznymi wrogami. W tymczasowym obozie wybuchały potyczki, Indianie umierali na dyzenterię i inne choroby.

Ponieważ eksperyment się nie udał, rozważano przesiedlenie Nawahów o kolejne 500 km, do Oklahomy, która była w owym czasie tzw. terytorium Indian. Ostatecznie jednak gen. William Sherman, przysłany do Fortu Sumner z Waszyngtonu, zlitował się nad wygnańcami i pozwolił im wrócić na ziemie przodków. Na mocy układu między Nawahami i rządem USA, zawartego w 1868 roku, powstał wokół Monument Valley rezerwat. Był znacznie mniejszy niż wcześniejsze tereny łowieckie Nawahów, ale była to jedyna szansa powrotu. Indianie musieli też obiecać, że nie będą już atakować osadników i że poddadzą się procesowi “ucywilizowania”.

Z czasem rezerwat był powiększany, aż wreszcie stał się największym terytorium indiańskim w całej Ameryce. W dodatku z prawdziwą autonomią. To jednak niepełny happy end – Długiego Marszu i wygnania nie przeżyła mniej więcej jedna trzecia członków plemienia.

Indianie, świnki doświadczalne

– Kopalnie uranu są nawet gorsze niż Długi Marsz, bo nie usuniemy promieniotwórczych odpadów przez najbliższe sto lat! – zauważa ponuro Lillie. – Mamy w rezerwacie 551 takich kopalń, wiele z nich niemal tuż przy domach mieszkalnych…

Czy firmy wydobywcze, które działały w rezerwacie, oraz rząd USA, który od nich skupował uran, wiedziały o zagrożeniach? A Nawahowie zostali świadomie poświęceni jako mięso armatnie w zimnej wojnie? Formalnie rzecz biorąc, Waszyngton nie odpowiadał za warunki w kopalniach, bo mieściły się one na autonomicznym terenie rezerwatu, a operowały w nich prywatne firmy (od których rząd jedynie skupował uran).

Jednak wiadomo dziś z archiwów, że niektórzy lekarze już na początku lat 50. alarmowali, że radon może być rakotwórczy. Nie mieli jednak niezbitych dowodów, bo rak płuc atakuje zwykle po kilkunastu latach wdychania radonu.

W wewnętrznym raporcie z maja 1952 roku federalne służby medyczne przewidywały taki scenariusz. Rekomendowały, żeby w kopalniach wprowadzić wentylację – po detonacji ładunków włączać wiatraki, które wywieją radon, i dopiero wtedy wpuszczać do korytarzy górników.

Ówczesny dyrektor wydziału ds. wydobycia w Agencji ds. Energii Atomowej Jesse Johnson zdecydował jednak, że alarmistycznego raportu nie należy ujawniać. “Mogłoby to negatywnie wpłynąć na tempo wydobycia uranu” – pisał w memorandum do swoich podwładnych. – Komunistyczni propagandyści mogliby wykorzystać raport, żeby snuć pochopne wnioski”.

Priorytetem Johnsona było pomnażanie zapasów uranu niezbędnych do produkcji kolejnych bomb atomowych. I zrealizował swój cel w sposób imponujący – wydobycie w USA zwiększyło się z 70 tys. ton rocznie w 1948 roku do 3 mln ton w 1956. Amerykanie zostali największym producentem uranu na świecie.

W efekcie utajnionego raportu kilkuset górników z rezerwatu Nawahów objęto dyskretną obserwacją. Stali się świnkami doświadczalnymi i faktycznie, po kilkunastu latach dostarczyli dowodów na to, że radon jest rakotwórczy.

Czy zatem dyrektor Johnson okrutnie wykorzystał Indian? Pewnie tak, choć generalnie w latach 50. do badań atomowych podchodzono w USA z dziwną dezynwolturą. Nawet wtedy, kiedy ofiarami byli również biali obywatele.

W Polsce wciąż przejmujemy się katastrofą w Czarnobylu i skutkami, jakie może ona mieć w przyszłości dla napromieniowanych w 1986 roku dzieci. Tymczasem w latach 50. na poligonie atomowym w Nevadzie, zaledwie sto kilometrów od Las Vegas, przeprowadzono sto prób atomowych na ziemi i w powietrzu! Stały się nawet atrakcją hoteli i kasyn na północnym krańcu stolicy hazardu – reklamowały się one jako miejsca, z których można obserwować grzyby atomowe (faktycznie były widoczne).

– Z powodu tych wybuchów w Nevadzie mamy trzeci problem. Nie tylko górnicy umierający na raka płuc, nie tylko radioaktywne kopalnie, ale jeszcze radioaktywne opady z chmur pędzonych przez wiatr znad poligonu atomowego na nasz rezerwat! – wylicza Phil. – Zapewniam cię, że wiedzieli, że chmury mogą być szkodliwe nawet setki kilometrów dalej. Nigdy nie robili testów, kiedy wiatr wiał w stronę Hollywood, gdzie mieszkali John Wayne i Marilyn Monroe.

W 1962 roku prezydent John F. Kennedy zakazał prób atomowych na powierzchni i w powietrzu (odtąd prowadzono jedynie podziemne), a kilka lat później wprowadzono obowiązek wentylacji w kopalniach uranu. Oczywiście dla górników, którzy wcześniej pracowali w rezerwacie, w tym dla ojca Phila, było już za późno. W 1967 roku w dzienniku “Washington Post” ukazał się artykuł pod tytułem “Ukryte ofiary wieku atomu. Ryzyko pracy w kopalniach uranu”.

W latach 70. rodziny górników z rezerwatu stworzyły obywatelski komitet Navajo Uranium Radiation Victims Comittee (NURVC), który zaczął się domagać sprawiedliwości i odszkodowań od rządu federalnego. – Nie pamiętam, ile razy jeździłem do Waszyngtonu, rozmawiałem z kongresmenami i ich urzędnikami – mówi Phil, który w komitecie odgrywał główną rolę.

Dopiero po kilkunastu latach odnieśli zwycięstwo. Kongres przegłosował, a prezydent George H.W. Bush podpisał ustawę o rekompensatach. Górnikom, którzy stracili zdrowie w kopalniach, przyznano po 100 tys. dolarów odszkodowania (lub ich rodzinom, jeśli poszkodowany już zmarł na raka). Personelowi pomocniczemu kopalni wypłacano po 75 tys. dolarów, a ofiarom radioaktywnych pyłów – po 50 tys. dol.

Do dziś rekompensaty przyznano 30 tys. rodzin, ale Phil uważa, że są one zdecydowanie zbyt niskie, i m.in. dlatego nadal jeździ do Waszyngtonu, żeby wywalczyć podwyżkę odszkodowania do 150 tys. dolarów (dla wszystkich ofiar, bez podziału na górników, personel naziemny kopalń i ofiary chmur radioaktywnych).

Trudno odmówić mu racji, jeśli np. porównać odszkodowania dla Nawahów z odszkodowaniami, jakie wypłacono po katastrofie kolejki linowej we Włoszech w 1998 roku. Amerykański myśliwiec F-16 zerwał wtedy kabel, na którym zawieszony był wagon kolejki, i 20 pasażerów, w tym dwóch Polaków, zginęło. Rząd USA wypłacił rodzinom zabitych łącznie 40 mln dolarów, po 2 mln za jedną ofiarę. Dlaczego zatem obcokrajowcom, którzy przypadkowo zginęli z winy armii USA, wypłaca się kilkadziesiąt razy więcej niż członkom plemienia Nawaho, którzy zmarli nieprzypadkowo z winy armii USA?

Co gorsza, jak wyjaśnia Phil, żeby zdobyć odszkodowanie, Nawahowie muszą pokonać serię biurokratycznych przeszkód. Trzeba być w złym stanie zdrowia (albo nie żyć, żeby o rekompensatę mogła ubiegać się rodzina). Niestety, rak płuc zabija bardzo szybko, często kilka miesięcy od diagnozy. Dlatego chory, nawet jeśli zdąży osobiście odebrać pieniądze, “cieszy się” nimi jedynie w ostatnich kilku tygodniach życia.

Do tego wielu górników nie ma dowodów, że pracowali w kopalniach, bo nie zachowała się dokumentacja . Inny kłopot – w latach 50. Nawahowie często brali śluby w plemiennych ceremoniach, których nigdzie nie rejestrowano. Niektóre wdowy po górnikach nie mają żadnego dowodu, że były ich żonami. Muszą zdobywać stosowne zaświadczenie w sądzie, który z kolei wymaga, żeby plemienne małżeństwo potwierdziło po kilku świadków plemiennego ślubu. Ale często się zdarza, że wszyscy świadkowie takiego ślubu z lat 50. nie żyją. Nawahowie nie mają też dowodów, że w latach 50. mieszkali na terenach, nad którymi przemieszczały się radioaktywne chmury z atomowego poligonu w Nevadzie. Wreszcie niektórzy Indianie, którzy tylko kilka razy w roku palą tytoń czy fajkę w ramach plemiennych ceremonii, są w rozumieniu ustawy z 1990 roku uważani za nałogowych palaczy i z tego powodu tracą szansę na odszkodowanie.

Phil od kilkunastu lat domaga się od kongresmenów nowelizacji ustawy, która temu wszystkiemu zaradzi. – Jeśli mi się uda, to kończę z tym. Będę mógł spokojnie łowić ryby – śmieje się. Walka o odszkodowania stała się sensem jego życia. W połowie lat 90., przed kolejną podróżą do Waszyngtonu, żona ostrzegła go, że jeśli pojedzie, ona zabiera dziecko i odchodzi. Bo nie chce żyć z szaleńcem. – Nikt tego nie docenia, my z tego nic nie mamy, ty nie masz porządnej roboty, ledwie wiążemy koniec z końcem! – pomstowała. Phil pojechał do Waszyngtonu, a kiedy wrócił, dom był pusty. I jest pusty od 20 lat.

Znowu mam się wynieść?

Cztery miesiące temu sąd federalny zdecydował, że firma Kerr McGee, która wydobywała uran w rezerwacie od lat 50., ma wypłacić Nawahom miliard dolarów odszkodowania. To pierwszy taki przypadek. Ale tylko kropla w morzu – wystarczy na zabezpieczenie kilkudziesięciu kopalń porzuconych przez Kerr McGee.

– Zostaje jeszcze 500 – mówi Lillie Lane i wysyła mnie do wąwozu w okolicy miasteczka Church Rock, na granicę rezerwatu, gdzie ludzie żyją między dwiema porzuconymi kopalniami uranu. Przed jednym z domów, obok łóżka wystawionego na słońce, bo zagnieździły się w nim pluskwy, siedział na ławeczce Peterson Bell, były górnik. Miał szczęście, pracował w kopalni już w latach 70., kiedy wprowadzono wentylację, ale jako dziecko pochłonął pewną dawkę odpadów radioaktywnych z poligonu atomowego.

– Jeszcze nie mam raka, ale ten cały uranowy syf i tak zatruł mi życie! – opowiadał. – Kilka lat temu federalna agencja ochrony środowiska zdecydowała, że nie możemy tutaj mieszkać, bo skażenie jest zbyt duże. Przenieśli nas do motelu w mieście, mieszkaliśmy tam kilka miesięcy, a oni zburzyli domy, zebrali wierzchnią warstwę ziemi i na nowo postawili nam domy. Potem pozwolili nam wrócić, zupełnie jak po Długim Marszu, ale teraz podobno znowu jest duże skażenie i mamy przenosić się do motelu. Pieprzę to, nigdzie się już nie wyprowadzam, chcę umrzeć w swoim domu i spokojnie paść swoje owce!

My, obywatele

Mimo Długiego Marszu, uranowego syfu i wszelkich innych nieszczęść, które spadły na plemię Nawaho z powodu “bladych twarzy”, jego członkowie czują się obywatelami USA, a nawet amerykańskimi patriotami. Phil Harrison służył w wojsku, a jego dziadek był w grupie słynnych “szyfrantów Nawaho” w wojnie na Pacyfiku. Ponieważ Amerykanie obawiali się, że Japończycy złamią ich szyfry i będą przechwytywać rozkazy, szyfrowano je nie z języka angielskiego, tylko z języka Nawahów (którego nikt w Japonii nie znał). Szyfranci Nawaho na froncie i w centrali dekodowali wiadomości na swój język, a potem tłumaczyli je na angielski. Nadawali m.in. ze słynnej wyspy Iwo Jima, gdzie Amerykanie i Japończycy stoczyli jedną z najkrwawszych bitew na Pacyfiku. W plemieniu Nawaho do dzisiaj wszyscy są dumni z tych szyfrantów.

Zapytałem Phila, jakim cudem można czuć więź emocjonalną z przodkami Nawahów i z krajem, który ich od 150 lat prześladuje. – To się zaczyna w szkole. Mnie i moich kolegów z rezerwatu wysłano do internatu, dlatego byłem odcięty od rodziców. O ile rodzice wpajali nam “indiańskość”, o tyle w internacie wchłanialiśmy “amerykańskość”. Z czasem to drugie przeważało. Pamiętam, jak z kolegami, wszyscy jesteśmy Nawahami, oglądaliśmy westerny i – pewnie nie uwierzysz – w potyczkach kowbojów z Indianami kibicowaliśmy kowbojom.

Wykorzystałem informacje zawarte w książce Judy Pasternak “A Poisoned Land and the Betrayal of the Navajos”

About this publication