Hillary Clinton Wins the First Democratic Debate in Las Vegas. Sanders Is No Threat to Her. And What about Biden?

<--

Hillary Clinton wygrała w nocy polskiego czasu pierwszą debatę kandydatów Partii Demokratycznej na prezydenta. Chyba tylko nieobecny na scenie w Las Vegas wiceprezydent Joe Biden, jeśli zdecyduje się wystartować, może jej zagrozić.

W debacie transmitowanej przez telewizję CNN formalnie rzecz biorąc, brało udział pięcioro polityków, ale w praktyce na scenie istniała tylko dwójka: pani Clinton i senator Bernie Sanders. Podobnie zresztą jak w sondażach, w których była pierwsza dama ma w granicach 45 proc. poparcia demokratycznych wyborców, a Sanders około 25 proc.

Przed debatą najważniejsze wydawało się pytanie: czy 74-letni senator ze stanu Vermont, który sam siebie nazywa “socjalistą”, ma szanse zagrozić faworyzowanej Hillary i sprzątnąć jej partyjną nominację sprzed nosa tak jak siedem lat temu Barack Obama? Odpowiedź wydaje się następująca: zapewne może tymczasowo zagrozić, ale na końcu musi przegrać. Poniekąd na własne życzenie.

Socjalista Sanders wcale nie taki radykalny

Sanders, na którego wiece przychodzą największe tłumy, przez cały wieczór powtarzał, że szybko rosnące nierówności społeczne są najważniejszym problemem w USA. Jeden promil najbogatszych ma więcej niż 90 proc. wszystkich Amerykanów. A będzie coraz gorzej, bo system polityczny jest skorumpowany przez bogaczy. Oni łożą na kampanie wyborcze kandydatów na prezydenta i kongresmenów, dzięki czemu potem mają wpływ na decyzje zapadające w Waszyngtonie.

– To nie Kongres kontroluje Wall Street, tylko Wall Street kontroluje Kongres! – stwierdził Sanders.

I wyjaśniał, że potrzebna jest rewolucja, czyli przebudzenie społeczeństwa, które masowo pójdzie głosować, żeby obalić chory system – wybierając naturalnie Sandersa. Który zresztą już w fazie kampanii odrzuca system, tzn. nie przyjmuje pieniędzy od milionerów i miliarderów. Opiera się na dotacjach zwykłych obywateli. Jak dotąd ponad 600 tys. Amerykanów przekazało mu jakieś drobne sumy.

Powyższe credo swojej kampanii Sanders potrafił we wtorek wieczorem przekonująco wyartykułować. Jak ustalili dziennikarze “Washington Post”, jego nazwisko było najczęściej wpisywane podczas debaty w okienku Google i najwięcej o nim ćwierkano na Twitterze. Ale jednocześnie Sanders popełnił typowe dla siebie błędy, które ograniczają jego potencjał i zapewne przesądzą o jego końcowej klęsce.

Po pierwsze, sam siebie nazywa “socjalistą” (od lat zresztą), co zraża do niego wielu Amerykanów. Chociaż jego poglądy wcale nie są radykalne. Np. podczas wczorajszej debaty mówił: – Jesteśmy jedynym rozwiniętym krajem świata, który nie zapewnia kobietom bezpłatnego urlopu macierzyńskiego. To wstyd!

Żądanie, żeby zapewnić kobietom w USA urlopy macierzyńskie, nie jest radykalne. Tego samego domaga się pani Clinton, która jednak nie podaje się za socjalistkę.

Równie nieostrożnie Sanders podaje Amerykanom wzory do naśladowania. – Powinniśmy patrzeć na takie kraje jak Szwecja czy Dania i brać z nich w niektórych sprawach przykład – mówił wczoraj. Co natychmiast wykorzystała pani Clinton, żeby rywala ośmieszyć.

– Bardzo lubię Duńczyków, ale my nie jesteśmy Danią, tylko Stanami Zjednoczonymi! – stwierdziła (wywołując oklaski ludzi oglądających debatę na żywo w hotelu Wynn w Las Vegas). Ona również mówiła o nierównościach, ale w sposób znacznie bardziej zręczny i akceptowalny.

Clinton i Sanders przyszli na debatę z różnymi nastawieniami. Ona kilka razy go zaatakowała, czym on był wyraźnie zaskoczony. Np. wtedy, kiedy wypomniała, że Sanders czasami głosował w Kongresie zgodnie z zaleceniami Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (NRA), czyli lobby sprzedawców i posiadaczy broni. – Po tylu masowych strzelaninach wreszcie przyszedł czas, żebyśmy my, wszyscy Amerykanie, ostro wystąpili przeciwko NRA! – stwierdziła.

Pani Clinton przybija piątkę

Tymczasem Sanders był bardzo szarmancki. Nie tylko nie atakował rywalki, ale nawet pomógł jej w kluczowym momencie debaty, kiedy Anderson Cooper z CNN zapytał o skandal e-mailowy. W latach 2009-13, kiedy Clinton była sekretarzem stanu, korzystała z prywatnego konta e-mailowego, prowadząc korespondencję w sprawach służbowych. Ale jednocześnie rozesłała do wszystkich dyplomatów USA na świecie e-mail z zaleceniem, żeby tego nie robili. Bo prywatne e-maile nie są zabezpieczone i np. pisanie w nich o tajemnicach państwowych może być groźne.

Republikanie sugerują, że pani Clinton celowo używała prywatnego e-maila, żeby w razie czego wykasować niewygodne wiadomości. Faktycznie zresztą, zanim odchodząc ze stanowiska szefowej dyplomacji przekazała zawartość skrzynki rządowym archiwistom, skasowała tysiące e-maili, które sama uznała za “prywatne”.

W sprawie jej e-maili prowadzi śledztwo FBI (m.in. próbuje ustalić, czy były w nich wiadomości objęte tajemnicą państwową).

Kiedy we wtorek wieczorem po raz kolejny z tego wszystkiego się tłumaczyła – przyznając, że używanie prywatnej skrzynki było błędem – Sanders stwierdził: – Dość już gadania o tych przeklętych e-mailach! Jeżdżę po kraju i ludzie nie chcą rozmawiać o jakichś e-mailach, tylko o tym, jak ratować klasę średnią, podnieść pensje itd.!

Pani Clinton tak ucieszyła się z pomocy, że aż przybiła Sandersowi piątkę.

W ponaddwugodzinnej debacie wypadła bardzo dobrze – była pewna siebie, zdecydowana, kompetentna, logiczna, wyluzowana. Dużo się uśmiechała, ale momentami mówiła z pasją (np. o NRA). Była znacznie bardziej “prezydencka” niż wszyscy czterej pozostali kandydaci razem wzięci. Dlatego w pierwszych komentarzach po debacie dominowała opinia, że Hillary wygrała.

Pozostali – poza nią i Sandersem – kandydaci wypadli słabo lub katastrofalnie. Najgorzej były senator Lincoln Chafee, którzy przyznał się, że w kluczowych głosowaniach w Senacie nie miał zdania, tylko głosował “tak samo jak większość”. Z występu byłego senatora Jima Webba najlepiej zapamiętana zostanie dziwaczna satysfakcja, która malowała się na jego twarzy, kiedy opowiadał, jak 50 lat temu zabił wrogiego żołnierza w Wietnamie. Były gubernator stanu Maryland Martin O’Malley wprawdzie się nie skompromitował, ale nie zrobił nic, co dawałoby mu nadzieję na odbicie się od zera (jakie dają mu obecnie sondaże).

Co z Bidenem? Musi wkrótce podjąć decyzję

Po wczorajszym wieczorze niektórzy komentowali na gorąco, że nie jest pewne, czy trójka outsiderów w ogóle dotrwa do pierwszych prawyborów w stanie Iowa. W tej sytuacji jedyną realną nadzieją na to, że wyścig o nominację Demokratów nie będzie formalnością, jest wiceprezydent Joe Biden. Sondaże dają mu poparcie ok. 20 proc. demokratycznych wyborców, choć nie ogłosił jeszcze, czy będzie kandydował. Jest w trudnej sytuacji emocjonalnej – kilka miesięcy temu na raka mózgu zmarł jego syn, który na łożu śmierci podobno prosił ojca, żeby wystartował w wyborach. Ale czas biegnie nieubłaganie – w ciągu najbliższych kilku dni Biden musi podjąć i ogłosić decyzję.

Dla odmiany wśród Republikanów wyścig po nominację jest znacznie bardziej emocjonujący i kolorowy. Początkowo faworyzowano Jeba Busha, brata i syna dwóch ostatnich republikańskich prezydentów, ale niespodziewanie na czele sondaży plasuje się trójka debiutantów w świecie polityki: miliarder i showman Donald Trump, były neurochirurg Ben Carson i była szefowa koncernu Hewlett-Packard Carly Fiorina. Płyną oni na fali niezadowolenia z elit politycznych, które ostatnio bije rekordy. Zaufanie do Kongresu deklaruje w sondażach poniżej 10 proc. Amerykanów.

About this publication