Obama’s Plan To Destroy the Caliphate

<--

Jak zniszczyć kalifat? Plan Obamy

Prezydent Obama obiecuje zniszczenie Państwa Islamskiego. Jakie szanse powodzenia ma jego plan?

Najkrótsza odpowiedź na powyższe pytanie brzmi zapewne tak: szanse na likwidację Państwa Islamskiego (PI) są duże, ale może to zająć od kilkunastu miesięcy do kilkunastu lat. Plan Obamy ma bowiem ewidentnie dwie luki – dwa przesadnie optymistyczne, absolutnie kluczowe założenia, które – jak do tej pory – są fałszywe i nie sposób przewidzieć, kiedy staną się prawdziwe. Niestety, wygląda na to, że lepszego planu nie ma.

Lotnictwo amerykańskie powinno polować na przywódców PI, co zresztą robi już od 16 miesięcy, oraz niszczyć zapasy broni terrorystów. Wywiady krajów zachodnich muszą połączyć siły, żeby udaremniać spiski terrorystyczne i utrudniać ochotnikom dżihadu przedostanie się do kalifatu. Społeczność międzynarodowa musi starać się wygasić wojnę domową w Syrii. Jeśli syryjscy żołnierze i rebelianci przestaną walczyć przeciwko sobie, będą mogli – znacznie skuteczniej niż dotąd – ruszyć przeciwko kalifatowi. Żeby było to możliwe, w międzynarodowy plan pokojowy musiałyby się zaangażować Rosja i Iran, które są sponsorami i obrońcami rządu Baszara al-Asada.

Niestety, procesy, które zachodzą w głowie Putina, są trudne do przewidzenia. To pierwsza luka w planie Obamy. Bez współpracy Rosjan wojna domowa w Syrii może trwać jeszcze kilkanaście lat.

Druga luka jest nawet jeszcze większa. – Będziemy zbroić i szkolić lokalne siły zbrojne w Iraku i Syrii, które próbują zniszczyć bezpieczną przystań terrorystów – mówił Obama. Tutaj popuścił wodze wyobraźni, bo przecież ani w Iraku, ani Syrii nie ma żadnych “lokalnych sił, które próbują zniszczyć bezpieczną przystań terrorystów”.

To jest zresztą główna przyczyna sukcesów fanatyków, którzy latem zeszłego roku bez trudu zajęli Mosul, czyli drugie co do wielkości miasto Iraku, i niemal całą prowincję Anbar kończącą się na przedmieściach Bagdadu. Sunnici na tych terenach byli wrogo nastawieni do szyickiego rządu w Bagdadzie (sunnici i szyici to dwa główne odłamy islamu). W nowym Iraku, tzn. po amerykańskiej inwazji, byli obywatelami drugiej kategorii, z każdym rokiem coraz bardziej dyskryminowanymi. Nadejście Państwa Islamskiego, które reprezentuje najbardziej radykalny nurt w sunnizmie, przyjęli jako zmianę na lepsze.

Z kolei rząd w Bagdadzie pogodził się z nowym status quo. Szyici zdali sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie potrzebują pustynnej prowincji Anbar i Mosulu, szczególnie teraz, kiedy tamtejsza ludność jest nastawiona wrogo. Złoża ropy naftowej znajdują się na szyickim południu Iraku i – znacznie mniejsze, ale wciąż spore – na kurdyjskiej północy. Tereny okupowane przez kalifat są bezwartościowe. To przede wszystkim dlatego iraccy żołnierze uciekali z nich, a teraz nie palą się, żeby je odbijać.

Bardzo podobna sytuacja jest w Syrii. We wschodniej części tego kraju, obecnie zajmowanej przez kalifat, też żyją sunnici, którzy byli obywatelami drugiej kategorii w państwie Asada. I też nikt na poważnie nie próbuje odbić tych terenów od fanatyków Państwa Islamskiego, bo tzw. umiarkowani rebelianci i rząd Asada skupieni są na walce między sobą. A wschód kraju nie jest tak cenny, żeby warto było o niego wojować.

Jedynymi, którzy walczą z Państwem Islamskim, są Kurdowie. Ale w ich przypadku jest to wojna wyłącznie obronna – z pomocą amerykańskich nalotów utrzymali to, co kalifat chciał im zabrać. Nie zamierzają ani nawet nie są fizycznie w stanie wyprawić się na sunnickie, arabskie jądro Państwa Islamskiego, czyli Rakkę i Mosul.

A zatem sekret długowieczności kalifatu – ponad rok dla samozwańczego państewka to długo – nie polega na jakiejś znakomitej organizacji fanatyków, tylko na tym, że nikomu w okolicy nie chce się – ani nie opłaca – z nimi walczyć.

Skoro w regionie brak chętnych, to może Amerykanie i ich europejscy sojusznicy powinni przeprowadzić inwazję na kalifat? Najnowsze sondaże opinii publicznej w USA pokazują, że większość poparłaby inwazję. A bojowników PI jest nie więcej niż kilkadziesiąt tysięcy, więc znakomicie wyszkoleni i wyposażeni w najnowsze militarne gadżety żołnierze powinni ich rozbić stosunkowo łatwo.

To jest tak naprawdę jedyna nieoczywista decyzja, którą muszą podjąć Amerykanie i ich sojusznicy. W niedzielę po raz kolejny Obama powiedział dobitnie: “Zaangażowanie się w kolejną wojnę na Bliskim Wschodzie byłoby bez sensu”.

Doświadczenia z Iraku i Afganistanu pokazują, że łatwo przeprowadzić inwazję, ale trudniej coś zmienić w okupowanych krajach. Amerykanie mogą ekspresowo podbić kalifat, ale Państwo Islamskie zejdzie do podziemia, a sunnicka ludność będzie wspierać terrorystów. Kiedy tylko Amerykanie wycofają się, kalifat się odrodzi. Tak właśnie się stało – w Iraku Amerykanie niemal zniszczyli iracką Al-Kaidę, ale kiedy wyszli, odrodziła się w zmutowanej postaci Państwa Islamskiego (skłóconego z Al-Kaidą Osamy ben Ladena).

A zatem jeśli Obama zdecydowałby się na inwazję, to musiałby okupować odbite od kalifatu terytoria w nieskończoność. Woli cierpliwie czekać, aż sunnicka ludność pod panowaniem kalifatu będzie miała dosyć i sama przeciwko niemu wystąpi. A tym samym stanie się “lokalnymi siłami zbrojnymi, które chcą zniszczyć bezpieczną przystań terrorystów”. Dopiero wtedy plan Obamy zacznie działać, bo “znajdzie się” jego brakujące ogniwo.

Jak długo trzeba będzie czekać? Rządy fanatyków są dosyć uciążliwe: zabijanie zdrajców, obcinanie rąk złodziejom, batożenie kobiet rzekomo nie dość skromnych. Teoretycznie powinno się to sprzykrzyć szybko, ale np. po inwazji amerykańskiej minęły cztery lata, zanim sunnicka ludność prowincji Anbar miała dosyć bojowników Al-Kaidy.

Należy się przygotować na podobnie długi czas oczekiwania także teraz.

About this publication