Panowie z Trybunału Konstytucyjnego uważają, że suwerenem są oni, a nie naród! – stwierdził Jarosław Kaczyński w telewizji Republika. Naród wybrał PiS, czyli dał mu moralny mandat, żeby zmienić sędziów, którzy – jak obawia się prezes – będą blokować reformy.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Gdyby Kaczyński opowiadał podobne rzeczy w Ameryce, uznano by go za anarchistę lub szaleńca.
Wprawdzie teoretycznie w USA obowiązuje zasada trójpodziału władzy, ale w praktyce sąd najwyższy jest ostateczną wyrocznią, niemal Bogiem. Wszelkie decyzje prezydenta Obamy podlegają weryfikacji – albo wymagają zgody Kongresu, albo mogą być podważone w nowej ustawie. Wszelkie decyzje Kongresu podlegają weryfikacji – najpierw prezydenta, który może je zawetować, a potem sądu najwyższego, który może uznać, że są niezgodne z konstytucją.
Tymczasem decyzje dziewięciu najważniejszych sędziów z Waszyngtonu są ostateczne i niepodważalne (mają oni większe kompetencje niż polski TK, bo orzekają nie tylko o zgodności prawa z konstytucją, ale również w dowolnych sprawach). To oni – a nie prezydent czy Kongres – mają największy wpływ na życie milionów Amerykanów. W 1954 r. zakończyli segregację rasową w szkołach; w 1973 r. dopuścili aborcję; w 2000 r. przesądzili o tym, że prezydentem zostanie republikanin George W. Bush, a nie Al Gore; w 2012 r. postanowili, że kontrowersyjna reforma służby zdrowia Obamy będzie realizowana; w 2015 r. zdecydowali, że geje i lesbijki mają prawo brać śluby w całej Ameryce.
Niektórzy w USA narzekają nawet na “dyktaturę sędziów”. Zarzucają im, że de facto stanowią prawo, choć przecież zostali powołani tylko po to, żeby je interpretować. Ale to jedynie głosy publicystów. Jest absolutnie nie do pomyślenia, żeby ktoś z rządu Obamy wysłał – tak jak Beata Kempa – pismo do sądu najwyższego z konstatacją, że “W MOJEJ OCENIE wasz wyrok jest nieważny”.
Coś takiego byłoby długo wyśmiewane przez satyryków.
Skąd taka silna pozycja sądu? Otóż w amerykańskiej demokracji suwerenem jest nie NARÓD, tylko PRAWO. Tak, tak, panie prezesie Kaczyński! Kwestia ta została ustalona dwa wieku temu. – Rząd Stanów Zjednoczonych został zdefiniowany jako rządy prawa, a nie jako rządy narodu – mówił w 1803 r. przewodniczący sądu najwyższego John Marshall, kiedy orzekał w sporze między sędzią Williamem Marburym a ówczesnym prezydentem Thomasem Jeffersonem.
Sporze bardzo zresztą podobnym do naszego – ustępujący prezydent John Adams nominował Marbury’ego na sędziego w ostatnim dniu urzędowania. Żeby formalności stało się zadość, Marbury musiał jeszcze dostać pismo z nominacją. Ale nowy prezydent Jefferson postanowił, że go nie wręczy. Na mocy słynnej zasady szatniarzy z “Misia”: “Nie mamy pańskiego płaszcza – i co nam pan zrobi?” (którą obecnie stosuje również prezydent Duda – ignorując nakaz TK, żeby nominował trzech sędziów legalnie wybranych u schyłku rządów PO).
A zatem to, czym żyje obecnie cała Polska, Amerykanie przetrenowali w 1803 r. Jedynym pocieszeniem jest to, że aż tak daleko w tyle za Ameryką nie jesteśmy. Jeszcze 78 lat temu prezydent Franklin Delano Roosevelt próbował zrobić skok na sąd najwyższy – podobnie jak prezes Kaczyński.
Roosevelt był wielkim reformatorem, który wyciągnął Amerykę z najgorszego kryzysu gospodarczego w jej historii. Ale kiedy obejmował władzę w 1933 r., odziedziczył po poprzednikach konserwatywny sąd najwyższy, który obalił kilka jego reform – tzn. uznał je za niezgodne z konstytucją. W 1937 r. Roosevelt wygrał miażdżąco reelekcję i podobnie jak prezes Kaczyński uznał, że “to naród jest suwerenem, a nie panowie sędziowie”.
Nie mógł odwołać sędziów – ich kadencja jest dożywotnia (i z tego powodu są faktycznie niezależni). Dlatego Roosevelt zaproponował ustawę, która zezwoliłaby mu na poszerzenie składu sądu. Jednak plan wywołał ostry spór nawet wśród Demokratów, czyli w jego własnej partii. Przewodniczący senackiej komisji ds. sądownictwa, demokrata Henry F. Ashurst, sabotował projekt, tzn. przez pół roku nie umieszczał go w planie obrad komisji. Wreszcie sprawę rozwiązał czas: jeden z sędziów postanowił przejść na emeryturę, Roosevelt mógł nominować jego następcę i – pod naciskiem opinii publicznej – odpuścił.
A zatem, żebyśmy mogli odetchnąć, że jesteśmy jedynie 78 lat w tyle za Ameryką, potrzebne byłoby, żeby niektórzy politycy PiS zbuntowali się przeciwko prezesowi. Albo przynajmniej jeden.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.