Oscary 2016. “Zjawa” z DiCaprio: wszyscy jesteśmy dzikusami
Zobaczcie “Zjawę”, a poznacie współczesną Amerykę. Bo to film o kluczowych elementach amerykańskiej tożsamości, które wykuły się w surowych warunkach 200 lat temu i trwają do dziś w komfortowej cywilizacji XXI w.
“Wszyscy jesteśmy dzikusami” – te słowa z tabliczki zawieszonej przez francuskich traperów na szyi martwego Indianina mogłyby być mottem “Zjawy”. Faktycznie, w lasach Ameryki Północnej na początku cywilizacja to mglisty, odległy fantom. O dzikości – natury ludzkiej i natury w ogóle – traktuje nowy film Alejandra Gonzáleza Inárritu, który ma szansę powtórzyć sukces jego “Birdmana” i w nocy z niedzieli na poniedziałek zdobyć Oscary dla najlepszego filmu, za reżyserię i zdjęcia. Oraz dziewięć innych statuetek.
W tym dla Leonarda DiCaprio, który od ćwierć wieku uważany jest za jednego ze zdolniejszych aktorów swojego pokolenia, ale wciąż, mimo pięciu nominacji, Oscara się nie doczekał. Tym razem wykazał się niezwykłą determinacją: spędził pół roku na planie w mroźnej głuszy, nauczył się indiańskiego dialektu, zjadł (a jest wegetarianinem!) surową wątrobę bizona i przesiedział kilka godzin w truchle konia. Jeśli Akademia nie doceni go teraz, to chyba już nigdy. On sobie tego Oscara dosłownie wyczołgał.
Czy Leonardo DiCaprio doczeka się Oscara za rolę w “Zjawie”
Historia opowiedziana w “Zjawie”, choć wydaje się nieprawdopodobna, jest prawdziwa. W 1823 r. grupa łowców futer pod dowództwem kapitana Andrew Henry’ego wybrała się na tereny dzisiejszej Dakoty. Przewodnikiem był doświadczony traper Hugh Glass, któremu w filmie dodano syna, półkrwi Indianina. Gdy ich obóz zaatakowało plemię Ree, tych, którzy przeżyli, czekał marsz do oddalonego o dziesiątki mil fortu.
Szybko okazało się, że to nie koniec pecha myśliwych: Glass, który oddalił się od grupy, by zapolować, natknął się na niedźwiedzicę z młodymi. Podczas trwającej pięć minut sekwencji, która sprawi, że poważnie się zastanowisz przed następnym spacerem do lasu, postrzelone zwierzę zdarło kawał skóry z pleców trapera, podziurawiło mu szyję i złamało nogę.
Glass przeżył atak. A potem szycie ran oraz podróż w gorączce na noszach. Kapitan Henry podjął trudną decyzję: jeśli mają uciec goniącym ich Indianom, muszą rannego zostawić. Obiecał jednak dodatkowy zarobek tym, którzy zdecydują się z nim zostać i go pochować. Zgłosił się John Fitzgerald (gra go również nominowany do Oscara Tom Hardy), młody Jim Bridger i Hawk, syn Glassa.
Glass uparcie trzyma się jednak życia, z każdą chwilą zmniejszając szanse towarzyszy, więc Fitzgerald proponuje mu, że skróci jego agonię. W filmie to scena godna szekspirowskiej tragedii: myśliwy na oczach bezsilnego Glassa w szamotaninie z jego synem zadaje mu śmiertelne pchnięcie, a bezwładnego bohatera przysypuje ziemią w dole i zostawia. Nie docenia jednak woli życia oraz pragnienia zemsty: Glass wyczołguje się z grobu i przez resztę filmu ściga mordercę syna.
Nie wszystko to przydarzyło się prawdziwemu Glassowi, ale historia człowieka, który przeżył atak niedźwiedzia i samotną wielomilową podróż do cywilizacji, opowiedziana w kilku książkach, poemacie i dwóch filmach, od dwustu lat jest częścią mitologii amerykańskiego pogranicza. A ta z kolei jest ważnym elementem amerykańskiej tożsamości, źródłem dumy i przekonania o własnej wyjątkowości. Ewolucja postaci Glassa w kulturze dobrze pokazuje, jak ów mit się zmieniał.
Po raz pierwszy z historią heroicznego trapera Amerykanie zapoznali się w 1825 r. Usłyszał o niej początkujący pisarz James Hall i opisał w filadelfijskiej gazecie. Artykuł był hymnem na cześć ludzi pogranicza – twardych, ubranych w skóry upolowanych własnoręcznie zwierząt traperów, którzy nieustannie konfrontowali się z niebezpieczeństwem, by przecierać szlaki osadnikom. Mieszczuchy ze Wschodu, obywatele młodego państwa, syci i cieszący się wygodami cywilizacji, mogli dzięki lekturze podziwiać zestaw prawdziwie amerykańskich cech – odwagę, upór, wytrzymałość, niezależność i niepoddawanie się w najgorszej nawet sytuacji – uosabianych przez Glassa. Im bardziej Wschód się cywilizował, tym bardziej mit ów krzepł i obrastał w bohaterów, prawdziwych i fikcyjnych.
Indianie, czyli terroryści – historia Geronimo
Daniel Boone, myśliwy, traper, pogromca Indian i żołnierz w amerykańskiej rewolucji. Davy Crockett, pionier, żołnierz, polityk i obrońca Alamo. Sokole Oko z powieści Jamesa Fenimore’a Coopera. Oni wszyscy uosabiają ideał nowego człowieka, Amerykanina, który nie może znaleźć dla siebie miejsca w skostniałym, hierarchicznym, klasowym Starym Świecie, więc rusza na podbój Nowego. Ameryka jest wówczas krainą do wzięcia, rdzenni mieszkańcy – odhumanizowaną trudnością do bezwzględnego pokonania. Krainą niebezpieczną, ale dla jednostki przedsiębiorczej, energicznej i niebojącej ubrudzić sobie rąk – pełną możliwości. Łupem czekającym na zdobywcę. Boskim przeznaczeniem (Manifest Destiny – hasło towarzyszące ekspansji terytorialnej Stanów Zjednoczonych w XIX w.).
W głuszy nie ma pana ani sługi, nie ma sędziego ani policjanta, człowiek sam ustala prawa i sam, z bronią w ręku, pilnuje ich przestrzegania. W “Zjawie” to widać: rząd reprezentowany przez oficera w odległej placówce wynajmuje na czas określony usługi ludzi wolnych, którzy zobowiązują się do podlegania rozkazom na wzór wojskowy, ale jego autorytet zależy od osobistych umiejętności.
Każdy kontrakt, nawet z państwem, podlega bowiem ciągłym negocjacjom.
Mit podboju Zachodu podsumował Frederick Jackson Turner w słynnym eseju “O znaczeniu pogranicza w amerykańskiej historii”, opublikowanym w 1893 r. – trzy lata po ogłoszeniu przez Waszyngton, że kolonizacja ostatecznie się skończyła. To właśnie o pograniczu pisał: “amerykański intelekt zawdzięcza swoje najbardziej rzucające się w oczy cechy”. Należą do nich “ta szorstkość i siła połączone z przenikliwością i dociekliwością, ten praktyczny, nowatorski kierunek myślenia, który szybko znajdował rozwiązania, to mistrzowskie podejście do tego, co materialne, nieprzynoszące wprawdzie artystycznych rezultatów, ale pozwalające osiągać wielkie zamierzenia, ta niespokojna i poruszająca energia, ten dominujący indywidualizm, mający dobre i złe strony, a wraz z tym owa pogoda ducha i entuzjazm, jakie niesie ze sobą wolność”. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych stworzyli swój charakter dzięki bezustannej ekspansji, która była dla nich nie tylko możliwością, ale wręcz narzuconą koniecznością – przekonywał Turner.
W XX w. Dziki Zachód przestał być dziki, ale mit miał się nieźle. Jednak w formie strywializowanej, odległej od wizji nowego człowieka żyjącego w harmonii z naturą, z bliźnimi i z własną moralnością – wizji, którą można znaleźć u Thoreau czy Emersona. To western stał się najbardziej amerykańskim gatunkiem popkultury. W jego złotym wieku, czyli od lat 40. do 60., studia hollywoodzkie wypuszczały średnio 75 filmów o pograniczu rocznie, co stanowiło jedną czwartą całej produkcji. Wzorem amerykańskiej męskości stał się już nie traper, tylko kowboj, indywidualista, małomówny twardziel o twarzy Johna Wayne’a lub Gary’ego Coopera.
Powrócił też, w nowej odsłonie, Hugh Glass. Powieść Fredericka Manfreda “Lord Grizzly” z 1954 r. była bestsellerem i zdobyła National Book Award, idealnie wstrzeliwując się w swój czas (apogeum zimnej wojny). Glass Manfreda jest prawdziwym mężczyzną, odrzucającym wschodnie, niewieście fanaberie w rodzaju golenia, edukacji oraz prawa, w tym zwłaszcza prawa kobiet do czegokolwiek poza potakiwaniem. Ożenił się z Indianką, ponieważ był zdania, że “to dobrze, że Indianki od urodzenia uczone są służyć swojemu panu. Wiedzą dokładnie, jak obudzić w nim mężczyznę. Wiedzą, jak pozwolić odważnemu mężczyźnie zachować odwagę”.
Fabuła jest podobna, poza – co znamienne – motywacjami Fitzgeralda. Ten, uznaje powieściowy Glass, zdradził go, gdyż odebrał wschodnią edukację, która pozwala człowiekowi zracjonalizować każde popełnione świństwo.
Współcześnie Glass powraca najpierw w powieści Michaela Punke “Zjawa” (2002), a teraz w luźno opartym na niej filmie Inárritu.
Ciekawie wypada porównanie “Zjawy” z “Marsjaninem”, innym nominowanym do Oscara filmem o Amerykaninie, który zostaje porzucony sam w ekstremalnie nieprzyjaznym otoczeniu. Oba filmy eksplorują motyw pogranicza (w końcu “Space is a final frontier” – kosmos jest ostatnim pograniczem). W obu w głównej roli obsadzono amerykańskich wiecznych złotych chłopców: DiCaprio i Matta Damona. Oba wyreżyserowali nie-Amerykanie: Meksykanin Inárritu i Brytyjczyk Ridley Scott, którzy na definiujący amerykańską tożsamość mit mogli spojrzeć z dystansem. Oba wreszcie traktują o sile ludzkiego ducha w nieludzkich warunkach: Hugh Glass i astronauta Mark Watney nie mogą sobie pozwolić na załamywanie rąk – jeśli chcą przetrwać, muszą się otrząsnąć, uruchomić szare komórki i znaleźć sposób, jak sobie w tej sytuacji poradzić.
Ale ich wymowa jest zupełnie inna.
“Marsjanin” to wariant powieści Juliusza Verne’a, przesiąknięty startrekowym technologicznym optymizmem, wiarą w ludzki geniusz i skuteczność współpracy. Mark Watney jest na Marsie sam jak palec, ale może wykorzystać własną wiedzę (czyli człowieka z elity elit naszej technicznej cywilizacji) oraz pozostawiony przez NASA sprzęt. Na dodatek, jak tylko uda mu się skontaktować z NASA, cały świat, z Chińczykami włącznie, nie patrząc na koszty, pilnie pracuje, żeby sprowadzić go do domu. A na końcu ludzkość od Houston po Pekin ze łzami wzruszenia w oczach pada sobie w ramiona.
W “Zjawie” bohater jest dojmująco sam, bez choćby najbardziej prymitywnego symbolu cywilizacji, jakim jest nóż. W filmie Inárritu jego sytuację wobec ogromu, chłodu, beznamiętnej obojętności natury podkreślają monumentalne, kręcone wyłącznie w naturalnym świetle zdjęcia Emanuela Lubezkiego – powraca tu motyw kontrastu: kołyszących się drzew wysoko ponad rozgrywającym się wśród ludzi gwałtownym dramatem.
W “Nowym Świecie” (historia Pocahontas w wersji Terrence’a Malicka z 2005 r.) kamera Lubezkiego pokazywała raj tuż przed akcją z wężem i jabłkiem: biali przybysze wkraczali do krainy prawdziwie dziewiczej, w której ludzie żyli z naturą w harmonii, a ona otaczała ich spektakularnym, hojnym pięknem. W “Zjawie” raju nie ma i nigdy go nie było; jeśli już, to mamy hobbesowski stan natury. Przyroda jest obojętna wobec ludzkich spraw, bezlitosna. Niegościnna ziemia pod lodowatym niebem, krajobrazy w odcieniach szarości: posępne chmury, ciemne skały, szarawy śnieg, klaustrofobiczna puszcza, przez którą trzeba się przedzierać, brnąc w błocie.
Żeby przetrwać w tej dziczy, człowiek musi podchodzić do niej z pokorą. Kowboje z westernów wystrzelaliby bizony dla sportu – Glass musi poczekać, aż wilki obalą słabszą sztukę i syte odejdą, dopiero wtedy pożywi się resztkami ich posiłku. Jeśli trzeba, wyssie szpik z nadgniłego szkieletu. Niewiele różni się od zwierząt, na które poluje.
Obraz Indian w “Zjawie” także – oczywiście nie w XXI w. i nie po całej fali filmów dekonstruujących mit pogranicza – nie mieści się w westernowym stereotypie, który wyczerpująco opisał Umberto Eco w “Jak być Indianinem z westernu” (“Nigdy nie napadać nocą, kiedy koloniści niczego się nie spodziewają”, “Używać strzelb, które nabyliście od nieuczciwego handlarza i którymi nie umiecie się posługiwać. Nie spieszyć się z ich ładowaniem!”). Indianin przez dekady był rekwizytem fabuły, obcym bez twarzy i historii, zagrożeniem, przeszkodą.
U Inárritu Indianin to pełnoprawny uczestnik gry o przetrwanie. Poznajemy jego perspektywę, zarówno dosłownie – poszukujący córki wódz mówi w pewnym momencie: “Ukradziono nam wszystko, co mieliśmy. Ziemię. Zwierzęta. Złamano każde porozumienie i każdą obietnicę” – jak i symbolicznie, przez ustawienie kamery. We wbijającej w fotel scenie ataku Indian na obóz traperów (już ona sama warta jest ceny biletu) kamera najpierw ukazuje dziki lęk myśliwych, by w pewnym momencie ukazać nam tę jatkę z punktu widzenia Indian – zbierających pośród trupów broń i rzeczy, które mogą się przydać, jęczących z bólu rannych, czujących ulgę, że przynajmniej ta walka już się skończyła.
W przejmujący, lakoniczny sposób Inárritu zrównuje białych i Indian jako podlegających temu samemu wszechogarniającemu strachowi.
Finał “Zjawy” odbiega zarówno od westernowych klasyków, jak i od happy endu “Marsjanina”, który optymizm spod znaku Manifest Destiny zabrał w kosmos. Nie ma pokrzepienia, tylko obojętne, zgaszone twarze znających przyszłość Indian i czerwony od krwi strumień. Epopeja Glassa kończy się w pustej, zaśnieżonej dolinie, a cel, za którym podążał, nagle traci dla niego wszelką wartość. Wie, że przegrał z dzikością.
A widzimy to w ostatnim spojrzeniu DiCaprio w obiektyw kamery. Oscarowym spojrzeniu.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.