W programie wyborczym ma wprowadzenie płatnego urlopu rodzicielskiego, podwyższenie płacy minimalnej, ulgi na opiekę nad dzieckiem i bezpłatne żłobki. Reformy, które mogą znacząco poprawić sytuację najmniej zarabiających kobiet i ich rodzin
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej Nie przyjęła pani nazwiska męża, pracuje pani zawodowo, a do tego ma pani lewicowe poglądy – co właściwie robi pani w Arkansas i czy nie widzi pani, jak bardzo szkodzi karierze męża? – to pytanie, w kilku nieco bardziej uprzejmych wersjach, przewija się przez cały wywiad z żoną gubernatora.
Jest 1979 rok, Hillary Clinton ma 32 lata, długie, ciemne, spięte w kucyk włosy, okulary na pół twarzy, różową garsonkę, biały golf i olimpijski spokój na twarzy. Nie mówi zbyt porywająco, to zawsze było domeną Billa, za to argumentuje merytorycznie i jest nienagannie uprzejma.
Została przy panieńskim nazwisku, bo wyszła za mąż w wieku lat 28, miała już prawniczą praktykę i nie chciała, żeby ktokolwiek uznał, iż jej kariera to efekt pozycji Billa. Popiera poprawkę do konstytucji gwarantującą równe prawa kobietom, nawet jeśli konserwatywne Arkansas jest przeciw, i jej zdaniem energia, z jaką protestują jej oponenci, mogłaby być dużo lepiej użyta na pomoc krzywdzonym dzieciom albo stworzenie przedszkoli i żłobków.
Dziś w ówczesnej argumentacji Hillary Clinton nie ma nic rewolucyjnego, to raczej elementarz.
Ale 37 lat temu na amerykańskim Południu, głęboko wierzącym, biednym I zacofanym (w Arkansas popularne było powiedzonko “Dzięki Bogu za Missisipi”, gdyż bez Missisipi byliby nie przedostatni, ale ostatni w federalnych statystykach), pani gubernatorowa była przybyszem z innej planety.
Radykalną lewaczką wśród tradycjonalistów wierzących w to, że Bóg dał mężczyźnie i kobiecie różne role, a buntowanie się przeciw temu to skazana na porażkę walka z prawem naturalnym.
I jest w tym pewna ironia, że dziś Hillary Clinton musi przekonywać tę bardziej radykalną część elektoratu, że tak, owszem, jest feministką.
Żona zbyt postępowa
Hillary Rodham urodziła się w 1947 roku w Chicago. Była typowym dzieckiem powojennego baby boomu – wychowała się w domku na przedmieściach, w rodzinie, w której to ojciec pracował, a matka opiekowała się trojgiem dzieci. W politykę zaangażowała się jeszcze w liceum, jako wolontariuszka w kampanii prezydenckiej republikańskiego kandydata Barry’ego Goldwatera, radykała, od którego na prawo była już tylko ściana. Poglądy zaczęła zmieniać na studiach – najpierw w liberalnym żeńskim Wellesley College, potem na Yale.
To tam poznała Billa Clintona, starszego o rok studenta z Arkansas, który nie krył się z politycznymi ambicjami. Nie od razu zgodziła się wyjść za niego i zawiesić na kołku własne.
Na studiach stażowała w lewicującej firmie prawniczej (wśród klientów mieli Czarne Pantery, radykalny ruch Afroamerykanów, a wśród pracowników – byłych komunistów) i zajmowała się problemami imigrantów, a po dyplomie zatrudniła się w Funduszu Obrony Dzieci I przygotowywała impeachment prezydenta Nixona.
Do trzydziestki CV Hillary mógłby pozazdrościć nawet socjalista Bernie Sanders. Do tego wpływowi mentorzy z Partii Demokratycznej wróżyli błyskotliwej I benedyktyńsko pracowitej pannie Rodham szybką polityczną karierę w Waszyngtonie. Ona jednak, jak napisała w swojej autobiografii, postanowiła posłuchać “serca zamiast głowy”. W 1975 roku spakowała się i pojechała do Arkansas, do Billa.
Prenumerata cyfrowa Wyborczej Zaloguj się Początkowo wydawało się, że ambicje obojga da się pogodzić. Prezydent Jimmy Carter w 1977 roku nominował Hillary Rodham na członka zarządu Legal Services Corporation, organizacji udzielającej darmowych porad prawnych ubogim. Miała 30 lat i była pierwszą kobietą na tym stanowisku.
Jednocześnie została partnerem w prestiżowej firmie prawniczej w Arkansas, w której aż do przeprowadzki do Białego Domu zarabiała więcej od męża. W 1978 roku 32- letni Bill został z kolei najmłodszym gubernatorem w kraju.
Clintonowie byli na fali wznoszącej, która jednak już dwa lata później zaczęła ostro opadać. Bill przegrał kolejne wybory; złośliwi twierdzili, że także przez zbyt “postępową” jak na południowe standardy żonę.
Hillary najwyraźniej uznała, że nie będzie się kopać z koniem, bo gdy w 1982 roku Bill po raz drugi składał gubernatorską przysięgę, u jego boku stała już nie jako okularnica z nieporządną burzą ciemnych loków, ale jako gładko uczesana blondynka w soczewkach kontaktowych. I z mężowskim nazwiskiem.
Bill wygrał cztery stanowe elekcje z rzędu. A potem tę najważniejszą – na prezydenta USA.
Dwa za cenę jednego
Fryzurę Hillary Clinton może i zmieniła pod oczekiwania wyborców, ale poglądów jeszcze nie. Gdy państwo Clintonowie w 1993 roku wprowadzali się do Białego Domu, mieli być nową jakością w amerykańskiej polityce: młodzi, dynamiczni I partnerscy.
Czytaj również: Katerine Kielos. Ekonomia dla zwykłego śmiertelnika
Hillary nie zamierzała się zajmować wyborem porcelany do wschodniego, prywatnego skrzydła prezydenckiej rezydencji – jako pierwsza pierwsza dama dostała biuro w rządowym, zachodnim. Reprezentowała też USA za granicą. W 1995 roku wygłosiła pamiętne przełomowe przemówienie na ONZ-owskiej Konferencji Kobiet.
– Nie można dziś rozmawiać o prawach kobiet w oderwaniu od praw człowieka. Jest pogwałceniem praw człowieka, jeśli się głodzi, topi albo dusi niemowlęta tylko dlatego, że urodziły się dziewczynkami. Jest pogwałceniem praw człowieka, gdy dziewczynki są sprzedawane do niewoli lub prostytucji. Gdy kobiety są polewane benzyną, podpalane i spalane żywcem, kiedy ich posag uznawany jest za zbyt mały. Jest pogwałceniem praw człowieka, gdy gwałt staje się narzędziem wojny. Gdy małe dziewczynki poddawane są bolesnemu i upokarzającemu żeńskiemu obrzezaniu. Gdy kobietom odmawia się prawa do planowania rodziny – wyliczała. – Prawa kobiet są prawami człowieka. I jak długo dyskryminacja i nierówności będą powszechne, jak długo dziewczynki i kobiety są mniej warte, przepracowane, źle opłacane, pozbawione edukacji i poddane przemocy, tak długo nie stworzymy pokojowego i dostatniego świata.
To Hillary wreszcie przygotowywała radykalną – jak się później okazało, zbyt radykalną i fatalnie przeprowadzoną – reformę służby zdrowia. Zmuszała ona pracodawców do zapewnienia ubezpieczenia zdrowotnego pracownikom.
Hillary potraktowała projekt ambicjonalnie, na zasadzie “wszystko albo nic”, i nie postarała się o politycznych sojuszników, a do tego prawica przeprowadziła zmasowany atak pod hasłem “Hillary chce odebrać pacjentom wolność wyboru”.
Reforma w Kongresie nie przeszła, Demokraci po raz pierwszy od 40 lat stracili większość w Izbie Reprezentantów, a popularność obojga Clintonów poszybowała w dół. Wyciągnęli wnioski – przesunęli się do centrum.
Lata 90. to triumf tak zwanej trzeciej drogi. Po upadku komunizmu w 1989 roku Francis Fukuyama ogłosił koniec historii: demokracja liberalna zwyciężyła, teraz wszyscy równym krokiem dążymy do świetlanej kapitalistycznej przyszłości. Neoliberalizm lat 80. (którego najkrótszą definicję podał Gordon Gekko w “Wall Street”: “Chciwość jest dobra”) królował w ekonomii, a partie szeroko rozumianej lewicy – Demokraci w USA, SPD w Niemczech, Partia Pracy w Wielkiej Brytanii – postanowiły pójść z czasem, postępem i osiągnięciami i przeprosić się z wolnym rynkiem.
W przypadku Billa Clintona neoliberalny zwrot zaowocował reformą opieki społecznej – o połowę obcięto świadczenia socjalne. Odczuli to zwłaszcza najsłabsi: samotne matki i mniejszości. Normalnie trudno byłoby obciążać konto pierwszej damy decyzjami jej męża, ale Bill sam zapowiadał w kampanii wyborczej, że małżeństwo Clintonów w Białym Domu to “dwa za cenę jednego”. A w swojej autobiografii Hillary przedstawiała tę reformę jako osiągnięcie administracji męża.
Wojownicze poglądy
W 2000 roku Hillary Clinton została senatorką ze stanu Nowy Jork. Kariera polityczna Billa po dwóch kadencjach właśnie się zakończyła – Hillary wreszcie mogła się zająć własną.
Jeśli prześledzić jej głosowania (wśród nich te za bezpłatną aborcją dla ubogich kobiet), to w Senacie pani Clinton była jednym z bardziej lewicowych demokratów. Jednak jeden głos, ten za wojną w Iraku, przyćmił wszystkie inne.
Dlaczego Clinton poparła bezsensowną inicjatywę George’a W. Busha, której katastrofalne skutki, w tym powstanie Państwa Islamskiego, odczuwamy do dziś?
Czytaj również: Kobiecy interes. Anielice też mają grube portfele
Być może wierzyła, że interwencja jest konieczna; w końcu znana jest z tego, że ma bardziej wojownicze poglądy od większości partyjnych kolegów. A może był to czysty pragmatyzm (na fali patriotycznego wzmożenia po 11 września Amerykanie domagali się ukarania winnych – nawet jeśli, jak w przypadku Saddama Husajna, wina była bardzo wątpliwa), ten sam pragmatyzm, który kazał jej w latach 80. przefarbować włosy, a w 90. przesunąć się do centrum.
Tym razem się nie opłacił: Clinton przegrała prawybory w 2008 roku z młodym, niedoświadczonym senatorem z Chicago, który oprócz charyzmy miał też nad nią I tę przewagę, że on wtedy głosował przeciw.
Międzynarodowa polityka pieców kuchennych
Cztery lata (2009-13) na stanowisku sekretarza stanu to kolejny argument zarówno na rzecz feminizmu Hillary Clinton, jak i jej pragmatyzmu. Bo z jednej strony pani sekretarz zajęła się sprawami, które nigdy, nawet kiedy tę funkcję pełniły kobiety, nie znalazły się w orbicie zainteresowań amerykańskiej polityki zagranicznej. A z drugiej – także tu szła na duże kompromisy.
Doktryna Hillary, jak nazwano jej program, zakładała, że prawa kobiet są tak samo kwestiami bezpieczeństwa narodowego jak liczba lotniskowców czy rakiet Patriot.
– Stany Zjednoczone uznały, że wzmocnienie pozycji kobiet i dziewcząt jest podstawą naszej polityki zagranicznej. Ponieważ równouprawnienie nie jest tylko problemem moralnym czy humanitarnym. To kwestia bezpieczeństwa, dostatku I pokoju. Dajcie kobietom równe prawa, a całe państwa staną się bardziej stabilne I bezpieczne. Odmówcie im tych praw, a niestabilność będzie niemal pewna. Podporządkowanie kobiet jest więc zagrożeniem dla bezpieczeństwa całego świata – powiedziała na konferencji TED Woman w 2010 roku.
A w swojej autobiografii „Trudne wybory” uściśliła: „ »Kwestie kobiece” od dawna były spychane na margines amerykańskiej polityki zagranicznej I międzynarodowej dyplomacji – w najlepszym razie uznawano je za dobre uczynki, ale na pewno nie za sprawy konieczne do załatwienia. Moim zdaniem jest to jednak kwestia leżąca w samym sercu naszego narodowego bezpieczeństwa”.
Czytaj również: Liliuokalani Hawajska Królowa
Hillary Clinton pochylała się też nad tak przyziemnymi problemami jak… piece kuchenne. Gdyby podobna kwestia trafiła na biurko Henry’ego Kissingera, zapewne wyśmiałby osobę, która ją przyniosła, a najpewniej zwolnił.
Tymczasem prymitywne piecyki to zabójca prawie 4 mln kobiet i dzieci rocznie w krajach rozwijających się oraz potężny truciciel środowiska.
Niebezpieczne jest samo zbieranie drewna na opał – tysiące kobiet i dziewcząt pada ofiarą gwałtów, gdy oddalają się od swoich wiosek. W 2010 roku Clinton zainaugurowała Globalną Inicjatywę na rzecz Czystych Pieców i obiecała, że USA przeznaczą do 2020 roku 50 mln dol. na ten cel.
– Typowa Clinton, bardzo praktyczna. Skromny projekt, ale wprowadzi dużą zmianę. Jednak potrzeba było kobiety, żeby to zrozumieć – podsumował “Guardian” w artykule “Clinton udowadnia, że feministyczna polityka zagraniczna jest możliwa – i działa”.
To ona walczyła o uznanie gwałtów za instrument wojny I ściganie ich sprawców oraz naciskała na wprowadzenie ONZ-owskiej rezolucji 1888, która nakazuje misjom pokojowym chronić kobiety i dzieci przed seksualną przemocą.
A skoro już jesteśmy przy ONZ – to także jej staraniom zawdzięczamy powstanie w 2010 roku ONZ Kobiety, organizacji zajmującej się równością płci i wzmocnieniem kobiet. Clinton miała przekonać byłą prezydent Chile Michelle Bachelet, żeby stanęła na jej czele.
Wreszcie w jednym z przemówień zapewniła: prawa reprodukcyjne kobiet “przez wiele lat były dla mnie osobiście i zawodowo ważne” i – oprócz walki z nierównością płci na innych polach – będą “kluczowe dla polityki zagranicznej tej administracji”.
Fałszywa feministka
Przez całe życie zawodowe Hillary Clinton walczyła o prawa kobiet w kraju i za granicą. Była obiektem paskudnego seksizmu i też dała mu radę. Fundacja Clintonów wydała miliony dolarów na promocję praw kobiet i planowania rodziny czy na walkę z wydawaniem dziewczynek za mąż.
W swoim wyborczym programie była sekretarz stanu ma wprowadzenie płatnego urlopu rodzicielskiego (w USA wciąż go nie ma), podwyższenie płacy minimalnej, ulgi na opiekę nad dzieckiem i bezpłatne żłobki – które to reformy, jeśli wejdą w życie, znacząco poprawią sytuację nie tylko najmniej zarabiających kobiet i ich rodzin.
To dlaczego musi teraz udowadniać, że jest feministką? Zwłaszcza młodszym o pokolenie lub dwa kobietom?
Po pierwsze, problemem jest Bill. W płomiennym artykule “Fałszywy feminism Hillary Clinton” publicystka Liza Featherstone przekonuje, że była sekretarz stanu tak naprawdę zrobiła karierę na plecach męża i dlatego, nawet jeśli będzie pierwszą kobietą prezydentem, to nie nadaje się na wzór dla dziewczynek.
“Kto chciałby poradzić córkom, żeby wychodziły za mąż za ambitnych, egoistycznych mężczyzn, stać przy nich bez względu na wszystko, być przez osiem lat pierwszą damą I czekać na swoją kolej? To ma być plan kariery?”.
Po drugie – jej reakcja na zdrady męża, a konkretnie język, którego używała, mówiąc o jego kochankach. W latach 90. Clinton się wywinął, dziś zapewne jego związki z podwładnymi zostałyby uznane za molestowanie seksualne – w końcu jak można mówić o równej relacji między prezydentem USA a 22-letnią stażystką?
Hillary murem stała przy mężu, publicznie sugerując nieledwie, że to on jest ofiarą rzucających się na niego harpii. Jedną z nich nazwała białym śmieciem, inną obiecała zniszczyć, przez co, wytykają krytyczki, jej zapewnienia, że każda ofiara seksualnej przemocy zasługuje na wysłuchanie, brzmią nieszczerze.
Po trzecie – jej polityka zagraniczna. Krytycy uważają, że mogła i powinna zrobić więcej dla kobiet, że gdy interesy USA tego wymagały, przymykała oczy na ich dyskryminację w krajach arabskich, zwłaszcza w Arabii Saudyjskiej.
Obciąża ją też jej wojowniczość – to ona miała nakłaniać prezydenta do interwencji w Libii i Syrii i większej aktywności w Afganistanie, zatem ma na rękach krew kobiet i dzieci, które w ich wyniku ucierpiały.
– Być może Afganki, Libijki czy Syryjki, zwłaszcza te, których życie zniszczyły amerykańskie bomby, pocieszą się tym, że “feministka” współodpowiadała za te decyzje – ironizował lewicowy “Jacobin”.
Służebnica Wall Street
Dalej: feminizm Hillary ma być spod znaku bestsellera “Włącz się do gry” dyrektorki operacyjnej Facebooka Sheryl Sandberg: pomaga białym, wykształconym kobietom wejść wyżej, a reszta niech sobie radzi sama. I coś w tym jest.
Oprócz wspomnianej, krytykowanej przez lewicę reformy świadczeń społecznych Hillary Clinton obciążają jej powiązania z Wall Street (miliony, które zarobiła na przemówieniach dla Goldman Sachs i innych banków) oraz Walmartem, siecią supermarketów znaną z płacenia swoim pracownikom głodowych pensji oraz z dyskryminacji kobiet.
W 2001 roku rekordowe 1,6 mln z nich złożyło pozew w tej sprawie, twierdząc, że płacono im mniej niż mężczyznom na każdym stanowisku i wolniej awansowano, I to mimo lepszych wyników.
Clinton, wówczas łącząca pracę w kancelarii z funkcją gubernatorowej Arkansas, była na przełomie lat 80. i 90. pierwszą kobietą w zarządzie Walmartu i ma na koncie stwierdzenia typu: “Zawsze jestem dumna z firmy, z tego, co robimy, i że jesteśmy najlepsi”. Nigdy nie odcięła się od koncernu, a ten wspierał jej kampanie wyborcze.
“Jeśli feminizm zajmuje się wyłącznie kobietami na samym szczycie społecznej drabiny, to nie feminizm, tylko zwyczajny elityzm” – podsumowała wspomniana Featherstone.
Wreszcie Hillary ma problem z tzw. intersekcjonalizmem, słowem kluczem dla młodych, bardziej lewicowych wyborczyń. “Intersekcjonalizm” to przekonanie, że społeczne tożsamości takie jak rasa, klasa i płeć są zbyt powiązane, by można było którejkolwiek z nich dawać prymat.
Mówiąc prościej: bogata biała mężatka po sześćdziesiątce ma inne interesy i inne problemy niż 25-letnia czarna lesbijka na płacy minimalnej – to, że obie są kobietami, nie wystarczy. Płeć Clinton jest więc mniej istotna niż to, że jest ona częścią uprzywilejowanej klasy i ani nie rozumie problemów kobiet gorzej sytuowanych, ani nie będzie działać w ich interesie.
A od symbolicznego przebicia ostatniego szklanego sufitu w Ameryce ważniejsze są reformy w rodzaju darmowej edukacji, zwiększenia podatków najbogatszym czy wprowadzenia publicznej służby zdrowia, a to akurat od lat postuluje rywal Clinton Bernie Sanders.
“W tym kraju feminizm jest często rozumiany jako prawo kobiet, przede wszystkim bogatych białych kobiet, do udziału w zyskach z korporacyjnego kapitalizmu i amerykańskiego imperializmu. Ale jest to uboga definicja. Feminizm oznacza stawienie czoła patriarchatowi, ale także kapitalizmowi, imperializmowi, dominacji białych i innym formom ucisku, które wzmacniają patriarchat. Walkę o to, by wszyscy mogli mieć tak podstawowe prawa jak pożywienie, opieka medyczna, dach nad głową, bezpieczne i czyste środowisko oraz kontrola nad własnym ciałem, pracą i tożsamością” – napisali w “Jacobinie” Kevin Young i Diana C. Sierra Becerra.
Wybory kobiet
“Debata o Hillary Clinton dotyczy w znacznej mierze granic pragmatyzmu. Czy kompromisy zawsze mogą usprawiedliwić dobre intencje? Kiedy realizm staje się bierną akceptacją status quo?” – pytała Michelle Goldberg w “The Nation”.
To właśnie pragmatyzm Clinton sprawia dziś, że młodzi wyborcy Demokratów wolą 75-letniego Sandersa, który w swojej długiej politycznej karierze raczej wybierał wierność przegranym sprawom niż zgniłe kompromisy. Zresztą nie tylko młodzi, popularna komiczka Sarah Silverman też ostatnio zadeklarowała, że bardziej przekonuje ją nieprzekupność Sandersa niż lawirowanie Clinton.
Sama Hillary w tej kampanii do znudzenia powtarza, że jest “postępowcem, który lubi załatwiać sprawy”, sugerując jednocześnie, że Bernie może sobie głosić swoje fantazje o równości i sprawiedliwości do upojenia, bo nikt mu jeszcze nie powiedział “sprawdzam”. A jej, owszem, wielokrotnie.
Jej obrończynie zaś dodają, że kobieta w Białym Domu, nawet jeśli jej życiorys nie jest feministycznie bez zarzutu, to przełom nie tylko symboliczny.
– Oglądanie kobiet u władzy zmienia kulturowe normy i oczekiwania. Wiemy, że spora część seksizmu, którego doświadczają dziś kobiety, to efekt raczej podświadomej mizoginii niż celowej dyskryminacji. Nie ma już ogłoszeń o pracę oddzielnie dla kobiet i mężczyzn, ale jest wielu ludzi, którzy widząc CV kobiety, zakładają, że jest ona mniej kompetentna. Te założenia dotykają nie tylko Clinton, ale też każdej z nas. Zmieni się to dopiero wtedy, kiedy kobieca władza, kompetencja i wpływ staną się normalne, kiedy kobiety będą na pozycjach decyzyjnych, zwłaszcza na najwyższym politycznym stanowisku w kraju – przekonuje publicystka “Guardiana” Jill Filipovic.
W jednej z debat Hillary Clinton przyznała, że ma problem z przekonaniem do siebie młodych dziewcząt, ale szanuje ich poglądy. – Spędziłam całe dorosłe życie, pracując nad tym, żeby kobiety mogły same podejmować decyzje, nawet jeśli ich wyborem nie jest głosowanie na mnie – stwierdziła.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.