Stany Zjednoczone ogarnęła przedwyborcza gorączka. Od kilku dni opinię publiczną elektryzują cztery tematy: kampania prezydencka, Facebook, Trump i miliony dolarów. Po raz kolejny chłopcem do bicia stał się urzędujący prezydent oraz serwis społecznościowy z siedzibą w Palo Alto.
Dlaczego? Po wyścigu prezydenckim 2016 roku Facebook był mocno krytykowany za to, jak łatwo można było za jego pomocą manipulować wyborami. 8 października komisja ds. wywiadu Senatu USA przyjęła raport oskarżający Rosję o zorganizowanie całej kampanii manipulacyjnej.
Sam portal za największe problemy uznał dezinformację i mechanizmy politycznych reklam. Fałszywe informacje rozchodziły się znacznie szybciej niż prawdziwe, a na końcu mało kto potrafił rozróżnić jedne od drugich. Z kolei Rosjanie płacili za reklamy, które prowadziły do społecznej polaryzacji. Dlatego firma wyciągnęła wnioski: zatrudniła armię ludzi, którzy kasowali fałszywe konta, skąd najczęściej rozsiewano fałszywe informacje, oraz zatrudniła instytucje zajmujące się sprawdzaniem faktów, które ostrzegały przed fake newsami. Wprowadziła też ograniczenia dotyczące reklam politycznych – mogły je fundować jedynie uprawnione podmioty. Na przykład podczas wyborów w Polsce, by wykupić reklamę w naszym kraju, trzeba było udowodnić, że ma się prawo prowadzić kampanię wyborczą zgodnie z polskim prawem.
Ostatnio Facebook skasował reklamę zamieszczoną przez sztab Trumpa, ponieważ jego konkurent Joe Biden został w niej nazwany… dziwką. Serwis stwierdził, że używanie przekleństw łamie standardy społeczności.
A mimo to serwis znów trafił pod ostrzał, bo uznał, że politykom wolno umieszczać kłamliwe reklamy, ze względu na – o, ironio! – wartość informacyjną, jaką niosą. Gdy Trump napisał, że Biden obiecał Ukraińcom miliard dolarów za wyrzucenie prokuratora generalnego, który prowadził postępowanie w sprawie interesów syna Bidena, Facebook pozwolił sztabowi reklamować w sieci ten wpis. Przeciwnicy domagali się jego usunięcia, przypominając, że kilka niezależnych instytucji potwierdziło, że to kłamstwo. Facebook jednak uznał, że nie może pozwolić na to, by takie instytucje cenzurowały wypowiedzi polityków, startujących w demokratycznych wyborach
close
Obie strony sporu mają swoje racje. Krytycy twierdzą, że największa platforma internetowa świata staje się narzędziem pozwalającym rozprzestrzeniać kłamstwa (sztab Trumpa w ciągu pięciu ostatnich tygodni wydał ponad półtora miliona dolarów na reklamy na Facebooku szkalujące jego przeciwników). Z drugiej strony można też rozumieć, że serwis nie chce brać na siebie niewdzięcznej roli cenzora, jest bowiem prywatną firmą, a nie sądem. Zresztą zaraz pojawiłyby się zarzuty stronniczości, że jedne kłamstwa cenzorom przeszkadzają bardziej, inne już mniej.
Widzimy, że oba rozwiązania problemu są nie najlepsze. Może czas najwyższy poszukać prawdziwego źródła zła. Czy na pewno to media społecznościowe muszą dziś rozwiązywać problemy – może to one same stają się dziś problemem? Już teraz w USA podnoszą się głosy, że skoro Facebook nie chce wziąć odpowiedzialności za reklamy, które wyświetla, powinien przestać je sprzedawać. A może problem jest jeszcze głębszy? Może chodzi w ogóle o sposób, w jaki nowe media wpływają na politykę. Wiemy dziś, jakie narzędzia wykorzystali źli ludzie trzy lata temu. Nie bądźmy naiwni, że powstrzymają się od snucia niecnych planów i tym razem sobie odpuszczą.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.