Donald Trump – pierwszy amerykański męczennik [OPINIA]
Niepokojące sygnały z Waszyngtonu
“In war resolution, in defeat defiance, in victory magnanimity, in peace good will…” (“Na wojnie zdecydowanie, w klęsce bunt, w zwycięstwie wielkoduszność, w pokoju życzliwość…” – red.) – pisał Winston Churchill, który przed bitwami i wojnami nie uciekał, sporo ich przeżył i dużo widział, znajdował się w odmiennych, również dramatycznych sytuacjach.
W tych kilku zdaniach zostawił ważny dla cywilizowanego świata kodeks postępowania, wobec nas samych, ale i wobec pokonanych przeciwników: można naturalnie pokonanego wroga pozbawić głowy, ale lepiej wykazać się wobec niego wielkodusznością, nigdy przecież nie wiadomo, jak dalej potoczą się losy. Chciałoby się nawet powiedzieć – to kodeks w naszym kręgu cywilizacyjnym wręcz zobowiązujący. Ale czy nadal obowiązujący? Z politycznego Waszyngtonu płyną inne sygnały.
Kiedy czytamy o kolejnych posunięciach i zapowiadanych sankcjach wobec 45. prezydenta USA Donalda Trumpa, właściwie już byłego, trudno oprzeć się wrażeniu, że przynajmniej dwie ostatnie reguły Churchilla – “wielkoduszność w zwycięstwie” i “życzliwość w pokoju”, aby zaleczyć rany, nie mają dla jego licznych przeciwników znaczenia.
Donald Trump zaszedł wielu ludziom za skórę. Z pewnością ma niejeden grzech na sumieniu. Trudno było spokojnie reagować na jego wyskoki, ale skoro naruszył prawo, rozliczyć go powinny niezawisłe sądy, a nie polityczni konkurenci, i to na oczach całego świata. Sygnalizując z żarliwością, zapałem i pomysłowością, że w sparaliżowaniu Trumpa nie znają właściwie granic, wystawiają własnej kulturze i politycznemu obyczajowi nie najlepsze świadectwo.
Szkodzą też samemu systemowi amerykańskiej demokracji, który chcieliby przecież przed nim obronić, a poczynione w nim przez Trumpa szkody, naprawić. Tak wielkiemu państwu jak USA jednak po prostu nie przystoi okazywać małostkową siłę i bezgraniczną pogardę wobec pokonanego prezydenta, który stał na czele państwa, w dodatku wobec własnego obywatela, a nie pojmanego na polu bitwy wroga.
Komu zaszkodzi próba usunięcia Trumpa z urzędu?
Forma odejścia Trumpa wpisuje się wprawdzie w styl, jakim on sam przez cztery lata zaskakiwał i drażnił Amerykę i świat, ale jest i zbędną eksplozją politycznego rewanżu, dzięki której dłużej pozostanie w pamięci niż powinien. Trudniej będzie wymazać jego wizerunek, będzie przestrogą i wyzwaniem tak dla sojuszników, jak i przeciwników. Już niebawem zapomnimy bowiem o jego nieokrzesaniu, demonstracyjnym braku kultury, nonszalancji i nieobliczalności.
Pamiętać będziemy natomiast o jego demontażu, wręcz eksmisji z Białego Domu, o rozliczeniu z prezydentem, które nie było lepsze od niego samego i podążyło śladem jego awanturniczej arogancji. I taki właśnie obraz, a nie uprawiane przez niego maskarady, zdominuje wspomnienia o Donaldzie Trumpie, 45. prezydencie USA.
W krucjacie przeciw Trumpowi chodzi, rzecz jasna, o jego osobę, ale w nie mniejszym stopniu sprawa dotyczy jednak i urzędu prezydenta, który objął w wyniku wygrania demokratycznych wyborów i o który ponownie zabiegał. Anarchistyczny wręcz i zaskakujący styl sprawowania przez niego tego urzędu naruszały w opinii i odczuciu wielu amerykańskich krytyków, i nie tylko amerykańskich, jego integralność, powagę i znaczenie.
Z drugiej strony podjęta przez Demokratów próba karnego usunięcia Trumpa również szkodzi temu urzędowi. Graniczy bowiem z personalnymi aktami zemsty, której miejsce w tak starej demokracji jak amerykańska powinno być na politycznym cmentarzu. Trump i tak odchodzi, ale urząd prezydenta zostaje, zaś jego powagi i znaczenia nie przywrócą poniżające restrykcje wobec przegranego, a jasny i czytelny powrót jego następcy Joe Bidena do kodeksów, które Donald Trump konsekwentnie lekceważył.
Podjęcie wobec Trumpa próby drugiego impeachmentu na chwilę przed końcem jego kadencji (w historii Stanów Zjednoczonych były tylko cztery takie przypadki, w tym dwa właśnie wobec Trumpa), impeachmentu symbolicznego więc i nieskutecznego, spotkało się w samych Stanach i wielu środowiskach na świecie z nieukrywanym zadowoleniem. Rozmiary tej satysfakcji nie dziwią, Trump nadepnął bowiem na odciski wielu politykom.
W politycznym obiegu rewanż połączony z “Schadenfreude” (złośliwa radość – red.) jest oczywiście chętnie spożywanym deserem, a smakuje tym bardziej, jeśli dotyczy klęski prezydenta supermocarstwa. Większość z jego konsumentów dostrzega w nim konieczne (i zasłużone) upokorzenie człowieka z atomową walizką, który nie tylko sporo namieszał, i nie tylko w samych USA, ale – i to jest jego największy grzech – potwornie zakpił z politycznego establishmentu od dekad zarządzającego USA, czyniąc w nim wyraźne spustoszenie. Jego finałem i jednocześnie niewybaczalnym błędem Trumpa było zakwestionowanie przez niego wyników ostatnich wyborów i podjęcie walki o ich unieważnienie.
Tak, to prawda – Trump-egocentryk nie ominął żadnej okazji, aby systematycznie powiększać grono czekających na jego upadek. Pilnie przygotowywał też glebę pod swój drugi impeachment. To, że odchodzi teraz w niełasce, skompromitowany i napiętnowany, jego przeciwnicy i konkurenci odbierają jako polityczną sprawiedliwość, wyrównanie zaległych rachunków, zasłużoną na wieki banicję, której wyrazem będą bezlitosne wpisy w podręcznikach historii.
Trumpizm nie zniknie
Zaskakuje przy tym rozkosz, z jaką Trump pomawiany jest o niepoczytalność. Chociaż akurat ten zarzut powinien wywoływać uczucie strachu, wszak w tej narracji nasze życie przez lata wisiało na włosku, zależało od wariata, który w przypływie szaleństwa mógł uruchomić pewien guzik. Fakt, że pani Pelosi konsultowała się w tej sprawie z generałami jest zaskakującą i, nie ma co ukrywać, niebezpieczną osobliwością. Potwierdza bowiem, że wariat może być prezydentem USA, a przecież wariatów na szczytach władzy identyfikowano dotychczas wyłącznie w krajach upadłych.
Tymczasem, gdyby prezydent Trump był rzeczywiście niepoczytalny, powaga, znaczenie i światowa pozycja USA wymagałyby od strażników amerykańskiej demokracji objęcia tego typu zjawiska raczej wstydliwą dyskrecją i zażenowaniem, a nie liczeniem na jego upublicznianie, wręcz propagowanie.
Zobacz również: Już w pierwszym dniu urzędowania Biden wstrzyma wykonywanie egzekucji i odkręci kilkanaście innych rozporządzeń Trumpa
To poniżające Donalda Trumpa upokorzenie, próba symbolicznego pozbawienia go urzędu przy pomocy impeachmentu na kilka dni przed końcem kadencji, kiedy wiadomo, że i tak z niego odchodzi, nie jest politycznie mądrym posunięciem, zwłaszcza, że, tak czy owak, wyrok historii będzie wobec niego katastrofalny. Uderza bardziej w sam urząd niż w jego osobę.
Nie jest nim politycznie mądre również dlatego, że wraz z przeprowadzką Trumpa na Florydę wcale nie zniknie trumpizm. To zjawisko, które kilka lat temu tak jeszcze nienazwane, nie tylko wyniosło go na urząd prezydenta USA, ale odkąd podpisała się pod nim Partia Republikańska, stało się w USA oficjalnym, politycznym nurtem milionów Amerykanów. Dziś przyszło Republikanom zapłacić za to słony rachunek: Trump przegrał, a oni utracili Izbę Reprezentantów i Senat, a polityczny eksperyment z Donaldem w drugim podejściu się nie powiódł.
Jednakże Trump pozostawił im w spadku siedemdziesiąt cztery miliony wyborców, najwięcej w historii, i najwięcej w przypadku przegranego kandydata. Stąd oczywiście zabiegi Demokratów, aby odebrać mu raz na zawsze możliwość dokonania resetu. Problem jednak w tym, że wraz z banicją Trumpa z politycznej sceny nie znikną jego wyborcy, ich zbanować się nie da.
Trump zaczyna karierę męczennika
Gdyby polityczna mądrość i zdolność do gestu nie opuściły Demokratów; gdyby pozwolili mu odejść bez poniżającej jego i miliony Amerykanów próby impeachmentu, wówczas „czas po Trumpie” zacząłby się w zranionej Ameryce w stylu i z substancją, które stanowiłyby piękny i jednoznaczny kontrast do stylu, egocentryzmu i szkodliwości Donalda Trumpa.
Byłyby gestem amerykańskiej wielkości, wspaniałomyślności jej historycznego jądra, kwintesencją wartości, które uczyniły ten kraj wielkim i silnym, a których Trump w swojej codziennej praktyce nie dostarczał. Byłyby manifestem odmowy i dystansu wobec jego awanturnictwa, drażliwości, nieobliczalności, groźnej nonszalancji. Prawdziwa wielkoduszność amerykańskiej demokracji pozwoliłaby mu odejść z urzędu tam, gdzie czuje się najlepiej, na golfowe pole, bez niebezpiecznej ekscytacji i sensacji, i sprawiła, że łatwiej byłoby o nim zapomnieć.
Tak się nie stało. Dlatego nawet jeśli Trump nie podniesie się z upadku jak feniks z popiołów, przybierze strój pierwszego w historii USA męczennika, a im więcej czasu upłynie od dnia jego politycznego ukrzyżowania, umysły jego zwolenników wypełniać się będą pragnieniem rewanżu, nawet bez niego, ale dla niego, a w gruncie rzeczy dla nich samych. Źle to wróży sytuacji w USA.
Upokorzenie w polityce zawsze przynosi złe skutki. Taka forma pożegnania z osobliwym awanturnikiem, który mieszkał w Białym Domu, mając wszystkich w nosie, nie służy pojednaniu podzielonego drastycznie narodu. Stanie się ona źródłem mitu i legendy człowieka, który podjął się walki z elitami, stanął na czele milionów Amerykanów jako wyraziciel ich interesów i co ważniejsze, tęsknot, przypomniał im “American Dream” (amerykańskie marzenie – red.), chciał zrobić Amerykę “great again” (znowu wspaniałą – red.), i nie dla siebie, a dla nich. W ich opinii wszystko, co się dzieje wokół niego, potwierdza, że miał rację i że – co ważniejsze – oni nadal ją mają.
Prezydentura Donalda Trumpa dobiegła końca, zaczęła jego kariera męczennika. Próba impeachmentu Trumpa jest próbą impeachmentu jego wyborców, i wcześniej czy później wywoła ich reakcje. Przed taką właśnie ewentualnością przestrzegał Churchill, wzywając do wspaniałomyślności wobec pokonanego. Ale kto dziś słucha dawno zmarłego klasyka politycznych niuansów…
Jak wiadomo, byli amerykańscy prezydenci nagminnie piszą wspomnienia. Z uwagi na nazwiska autorów stają się one bestsellerami, chociaż właściwie niczego zasadniczego nie ujawniają. To po prostu osobliwy rytuał i okazja do uzyskania milionowego honorarium. Można sobie już dziś wyobrazić wspomnienia Trumpa i rozgłos jaki zdobędą, jeśli oczywiście znajdzie w USA wydawcę, który podejmie ryzyko spotkania z wirusem, który zainfekował amerykański system polityczny, i który po latach zapewne nadal będzie groźny, nawet na stronach jego książki.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.