20 Years after 9/11, Is the US Stronger, or Is It in Slow Decline? The Aftermath and the Lessons Learned

<--

Czy USA są silniejsze, czy następuje ich powolny schyłek? Bilans i wnioski po 20 latach od 11 września [ANALIZA]

WITOLD JURASZ dzisiaj 07:48

20 rocznica zamachów z 11 września 2001 r. skłania do refleksji, na ile zmienił się w tym czasie świat i czy Stany Zjednoczone są dziś silniejsze, czy też jak twierdzą niektórzy, następuje ich powolny schyłek. Czy ojczyzna demokracji nadal jest drogowskazem dla świata czy też dawno już przestała nim być, a symbol umarł w Guantanamo i Abu Ghraib?

Bilans i wnioski po 20 latach od 11 września

Jakie wreszcie wnioski płyną z 20 lat wojny z terrorem? Wszystkie te pytania zadawalibyśmy sobie niejako naturalnie z racji przypadającej dziś rocznicy. Niedawne wycofanie się Stanów Zjednoczonych z Afganistanu i przejęcie władzy w Kabulu przez talibów, którzy 20 lat temu wspólnie z Osamą bin Ladenem świętowali ataki na USA, czynią te pytania jeszcze bardziej jednak zasadnymi.

20 lat temu Stany Zjednoczone znajdowały się w pewnym sensie u szczytu swojej potęgi. Zwycięstwo w zimnej wojnie w połączeniu z krótką, zwycięską wojną zakończoną wyzwoleniem Kuwejtu spowodowało, że świat lat 90. to rzeczywistość, w której po raz pierwszy od dziesiątków lat na świecie był już tylko jeden hegemon. Wybitny amerykański konserwatywny publicysta Charles Krauthammer jeden ze swoich tekstów opublikowanych po upadku Muru Berlińskiego, a traktujących o roli Stanów Zjednoczonych na świecie zatytułował “The Unipolar Moment” co można przetłumaczyć jako “Unipolarny Świat”. Takim dokładnie był bowiem świat lat 90.

W istocie lata te to czas, gdy nikt na świecie nie był w stanie rzucić wyzwania Stanom Zjednoczonym. Historia uczy wszakże, że dominacja jednego tylko mocarstwa to częściej jednak wyjątek, a nie reguła. Jasne było, że ktoś porządek świata będzie kontestował. Tym, co wszystkich zaskoczyło był fakt, iż wyzwanie Ameryce rzucił brodaty Saudyjczyk żyjący w Afganistanie.

​ Siła dzięki sile przeciwników

20 lat po 11 września i 10 lat po śmierci Osamy wyzwanie Ameryce rzucają już jednak gracze znacznie poważniejsi. I nie aż tak nieoczekiwani. To, że potencjał zarówno Pekinu jak i Moskwy będzie z czasem rosnąć nie było jednak dla nikogo tajemnicą. Rozumieli to stratedzy amerykańscy, którzy już w latach 90. rozpoczęli prace nad nowymi typami okrętów, których przeznaczeniem była walka na płytkich wodach, to jest takich akwenach, na których operuje chińska flota.

Rozumieli to polscy politycy odrzucając koncepcję alternatywnych niż członkostwo w NATO i UE strukturach, gdyż wiedzieli, że słabość Rosji nie będzie wieczna i Polska albo skorzysta z wyjątkowej okazji, by dołączyć do struktur Zachodu, albo znów stanie się przedmiotem, a nie podmiotem wielkiej gry.

Przewidywania się spełniły. Chiny są dziś potęgą, a i Rosja pręży muskuły. Tylko czy obydwa te państwa są w stanie rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym? Ambicje Chin nadal są głównie regionalne, a i Rosja co prawda prowadzi operacje w Syrii i wysyła najemników do Libii, ale tak naprawdę walczy przecież o Ukrainę, Syrię i Libię oraz wszystkie inne kierunki traktując je bardziej jako kartę przetargową w walce o swoje najbliższe sąsiedztwo.

Dominacja Stanów Zjednoczonych nie jest oczywiście dzisiaj taka, jak była 20 lat temu, ale nadal tylko Waszyngton jest globalnym mocarstwem. Paradoksalnie przy tym wzrost znaczenia Chin oraz Rosji napędza amerykańską potęgę. Dzieje się tak, gdyż im silniejsze są Pekin i Moskwa, tym bardziej stają się też agresywne w stosunku do sąsiadów, którzy tym samym zwracają się ku Waszyngtonowi.

Bardzo wyraźna choć na dziś niezbyt realna chęć Ukrainy, by przystąpić do NATO, to bezpośredni skutek rosyjskiej polityki. W Azji Południowo-Wschodniej rysująca się oś Waszyngton-Tokio-New Delhi to z kolei reakcja na porzucenie przez Chiny rad wieloletniego przywódcy ChRL Deng Xiaopinga, by ukrywać swą siłę.

USA może więc i tracą na znaczeniu w porównaniu do konkurentów, ale równocześnie dzięki nim utrzymują, tworzą lub odbudowują system sojuszy, który lewaruje ich potęgę. Zarówno w Europie Środkowo–Wschodniej jak i w Azji Południowo–Wschodniej amerykańska obecność wojskowa traktowana jest jako źródło stabilności, a nie destabilizacji oraz gwarant wolności, a nie zniewolenia. W tym wymiarze mocarstwowości, którą jest umiejętność budowy sojuszy Stany Zjednoczone pozostają więc nadal jedynym supermocarstwem.

​ Armia jak żadna inna

W sensie bardziej wymiernym, budżet obronny Stanów Zjednoczonych przekracza łączne nakłady na zbrojenia Chin, Rosji, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Indii, Japonii, Korei Południowej i kilku jeszcze kolejnych państw świata. Nawet biorąc poprawkę na to, że zarówno Chiny, jak i Rosja, zapewne nie podają prawdziwych kwot, które wydają na swoje siły zbrojne, a przy tym sprzęt kupują znacznie taniej niż Amerykanie, to nadal amerykańskie wydatki na zbrojenia i, co nie mniej ważne, przewaga technologiczna pozostają poza zasięgiem tak Pekinu, jak i Moskwy. Amerykańska gospodarka niezmiennie jest najbardziej przy tym innowacyjna na świecie, a jej udział w światowym PKB jest największy.

11 września osłabił Stany Zjednoczone w takim tylko sensie, w którym Pearl Harbor osłabiło je 70 lat wcześniej. Okazało się, że Stany Zjednoczone można zaatakować. Okazało się też jednak, że atak na Stany Zjednoczone jest błędem, bo z USA nie da się wygrać. Waszyngton wygrał bowiem, a nie przegrał wojnę z Al-Kaidą.

​ Pożytki z Państwa Islamskiego

Co więcej, Amerykanie wycofując się dziś z Afganistanu (a wcześniej z Iraku) de facto pozbawiają dżihadystów powodów do walki. W opinii wielu ekspertów Amerykanie pozwalając na opanowanie znacznej części Iraku oraz Syrii przez Państwo Islamskie, a teraz oddając władzę w Afganistanie talibom pokazali słabość. Tylko czy tak było naprawdę? Czy rolą Stanów Zjednoczonych było uwikłanie się w niekończące się wojny?

Amerykanie nie przegrawszy wojny, ale zarazem nie mogąc jej wygrać (bowiem z partyzantką nikt jeszcze nie wygrał) znaleźli plan B. Pojawienie się Państwa Islamskiego w pewnym sensie było zbawienne. Oto normalni muzułmanie musieli chwycić za broń i pokonać dżihadystów, a nie im kibicować, gdyż ci poza nienawiścią do USA zajmowali się głównie mordowaniem samych muzułmanów. W Afganistanie z kolei talibowie, którzy jeszcze 20 lat temu nie pozwalali na edukację dziewczynek, dziś pozwalają na uczęszczanie kobiet na uniwersytety.

Wielu obserwatorów – w tym również niżej podpisany – widząc śmigłowiec nad ambasadą USA w Kabulu dostrzegało analogie ze słynnym zdjęciem z dachu ambasady USA w Sajgonie, z którego śmigłowce przeprowadzały ewakuację w 1975 r. W sensie propagandowym podobieństwo było rzeczywiście uderzające. Różnica polega jednak na tym, że w wypadku Sajgonu ewakuacja następowała po tym, gdy upadł wspierany przez USA reżim Południowego Wietnamu. W Kabulu do miasta weszli talibowie, z którymi Stany Zjednoczone zawarły umowę przewidująca przekazanie im władzy.

Przede wszystkim jednak wszystkim tym, którzy porównują Kabul do Sajgonu umyka to, że upadek Sajgonu nie miał szczególnego znaczenia. Ledwie 15 lat później to Amerykanie, a nie wspierający Północny Wietnam Sowieci wygrali zimną wojnę. Upadek Sajgonu był, jak się miało okazać, jedynie epizodem.

​ Błędy Ameryki

Mówiąc o tym, co się Stanom Zjednoczonym udało, nie sposób nie wspomnieć jednak też i o tym, co jest porażką USA, czy też o tym, co okazało się błędnym założeniem.

Po pierwsze błędem była przeprowadzona pod całkowicie fałszywymi pretekstami inwazja Iraku (i nie ma tu znaczenia fakt, że w jej wyniku obalono brutalną dyktaturę Saddam Husejna). Inwazja Iraku była błędem nie dlatego nawet, że Amerykanie okazali się niezdolni do zarządzania okupowanym Irakiem, gdzie zniszczyli, np. usuwając z pracy, urzędników, którzy należeli do partii Baas oraz rozwiązując armię, struktury państwa, ale dlatego, że stracili pozycję mocarstwa, które postępuje zawsze tak jak trzeba.

Błędem były brutalne metody przesłuchań stosowane w więzieniach Abu Ghraib w Iraku oraz w Bagram w Afganistanie (a kto wie, czy i nie w Polsce). Błędem było stworzenie więzienia w Guantanamo, gdzie ludzi faktycznie pozbawiono prawa do obrony. Zaniechaniem i głupotą był brak skutecznego programu deradykalizacji dżihadystów, czego przykładem był późniejszy lider Państwa Islamskiego Abu Bakr al-Baghdadi, który właśnie w amerykańskim więzieniu zamienił się z radykała w potwora.

Wymieniając listę grzechów Stanów Zjednoczonych warto równocześnie jednak przypomnieć, że w wypadku nie tylko Guantanamo, ale również Abu Ghraib warunki, w których przetrzymywano więźniów, były nieporównywalnie lepsze niż w jakimkolwiek rosyjskim obozie filtracyjnym w Czeczenii, a tzw. wzmocnione techniki przesłuchań, które obrońcy praw człowieka tak chętnie nazywają torturami z wyrywaniem paznokci, biciem, stosowaniem elektrowstrząsów i wszelkimi innymi tradycyjnymi torturami nie mają nic wspólnego.

To najgorsze ,co Amerykanie robili w najgorszych swoich więzieniach z najgorszymi bandziorami tego świata, to nic w porównaniu z tym, czego codziennie dopuszczali się Rosjanie w Czeczenii. Warto o tym pamiętać. Niestety, nienawidzący Stanów Zjednoczonych o tym rzecz jasna zapominają. Nie zwracają też uwagi na fakt, iż wszystkie powyższe – obiektywnie naganne – praktyki zostały ujawnione przez amerykańskie media, co skądinąd pokazuje siłę, a nie słabość Ameryki.

​ Podstawowe wnioski to:

W razie konieczności interwencji zbrojnej (z czym mieliśmy do czynienia w Afganistanie, gdzie inaczej niż w Iraku, USA musiały dokonać inwazji, gdyż talibowie zamienili państwo w przystań dla terrorystów) Stany Zjednoczone i jego sojusznicy muszą mieć jasno postawiony cel. Celem tym nie może być próba budowy nowoczesnego, demokratycznego państwa, a raczej likwidacja terrorystów, a następnie stabilizacja państwa. Każda interwencja zbrojna poza dokładnie określonymi celami musi mieć też tzw. exit strategy, czyli strategię wyjścia.

W państwach muzułmańskich demokracja nie jest uniwersalnym przepisem, a umiarkowana dyktatura wojskowa może być dobrym rozwiązaniem nie tylko z punktu widzenia stabilności państwa czy też interesów Zachodu, ale również z punktu widzenia praw człowieka (np. praw kobiet, ale również praw chrześcijan i innych mniejszości).

Przeciwdziałanie terroryzmowi wymaga zwalczania korupcji w państwach muzułmańskich, bo to właśnie bieda i brak perspektyw wpychają ludzie w ramiona dżihadystów. Walka z kolei z już zradykalizowanymi islamistami, którzy weszli na drogę terroru wymaga stosowania tradycyjnych metod wywiadowczych (tzw. Humint, a więc rozpoznania osobowego, a nie SIGINT, czyli rozpoznania elektronicznego). Okazuje się bowiem, że terroryści – owszem – potrafią posługiwać się internetem, ale najlepsza nawet inwigilacja sieci jest nic nie warta w sytuacji, gdy kluczowe decyzje przekazywane są ustnie przez kurierów.

Infiltracja komórek terrorystycznych to jednak zaledwie wstęp do sukcesu. Konieczna jest bowiem jeszcze wymiana informacji wywiadowczych pomiędzy państwami, a wewnątrz państw pomiędzy różnymi strukturami wywiadowczymi i policyjnymi, które mają wszakże skłonność do konkurowania ze sobą.

Ostatni wniosek – a zarazem też i dylemat – sprowadza się do tego, że najprawdopodobniej nie da się skutecznie zwalczać terroryzmu, a zarazem nie łamać zasad liberalnego społeczeństwa i nie naruszać wolności np. korespondencji. Bardzo łatwo jest z jednej strony szanując reguły nie zapobiec kolejnemu aktowi terroru. Z drugiej – równie łatwo w imię bezpieczeństwa zabić wolność. To jak wymierzyć ile bezpieczeństwa, a ile wolności to ten dylemat z którym przyjdzie nam się mierzyć jeszcze przez kolejnych co najmniej 20 lat.

About this publication